Kilka lat przyszło czekać na realizację kolejnej wyprawy marzeń, czyli podróży do Etiopii. Wszystko z powodu pandemii, a później wojny domowej, która zawładnęła tym krajem. Gdy już było wiadomo, że jadę, wielu bliskich ludzi pytało, czy będę w Shashamane. Mnie jednak interesowały inne miejsca. Magiczne, intrygujące i głęboko osadzone w historii tego pięknego kraju. Zaczęło się już na lotnisku w Warszawie kiedy Wojtek z ekipy Legal Nomads, nasz opiekun, zagadnął o cel mojej podróży, odpowiedziałem bez chwili namysłu – pielgrzymka. Tak, jako mocno osadzony w kulturze reggae od lat marzyłem, by zobaczyć ojczyznę H.I.M. Hajle Syllasjego (tyleż nasłuchałem się pieśni na jego temat) i trójbarwne oblicze ziemi obiecanej Rastafarian. Z perspektywy historyka intrygowało spotkanie z Lucy, czyli prawdopodobnie najstarszą kobietą świata. Naczytałem się już wcześniej książek – Andrzeja Bartnickiego i Joanny Mantel Niećko, Jana Weraksy, Wacława Korabowicza, Martyny Wojciechowskiej, Asfa-Wossen Asserate oraz Ryszarda Kapuścińskiego ( nie tylko „Cesarzem” wyróżnił Etiopię w swojej twórczości). Przyszedł czas na konfrontację literatury z rzeczywistością.
Katedra w Addis Abebie i autor
Południe, plemiona i kawa!
Przelot do stolicy Etiopii z przystankiem w Brukseli, gdzie belgijska czekolada dodała nam energii na zwiedzanie Addis Abeby. Ogromne miasto tętniące życiem budowy i handlu, przywitało nas swą zasnutą, mglistą aurą, a może raczej smogową panoramą. Musah i Girum, Ugandyjczyk i Etiopczyk, nasi przewodnicy, zadbali o kolejne atrakcje w pierwszym dniu. Było muzeum etnograficzne w budynku Uniwersytetu, gdzie spotykamy się z ciekawą historią naszego rodaka – Stanisława Chojnackiego, dyrektora tej instytucji, miłośnika i kolekcjonera miejscowej sztuki. Wśród pomieszczeń wypełnionych sakralną kolekcją znajdujemy również pokój , który okazuje się sypialnią ostatniego cesarza – Hajle Syllasjego, wypełniony jego portretami i umundurowaniem. Rzeczywiście, był to człowiek małej postury. Wyraźnie można odczuć, że wraca w Etiopii, po latach komunistycznego reżimu, szacunek dla reformatorskich dokonań monarchy. To nie będzie ostatnie spotkanie z cesarzem. Potem wizyta na największym w tej części Afryki targowisku. Rozczarował nadmiar chińskiej tandety. Wieczór w stolicy wypełniła nam jeszcze zabawa w lokalu z tradycyjną muzyką i miejscowymi potrawami, a w tle wesele. Obok degustacji, dowiedzieliśmy się, czym należy poruszać w tańcu w zależności od regionu (i nie mogą to być biodra) oraz poczuliśmy smak kawy z gałązką ruty. I taka ciekawostka. Wyobrażacie sobie w Polsce „knajpę” z ikonami na suficie przedstawiającymi sceny biblijne? Włącznie ze „spółkowaniem” niejakiej Saby (Makedy) i Salomona, co w efekcie dało światu Menelika I – cesarza Etiopii, któremu przypisuje się „uprowadzenie” Arki Przymierza.
Z Addis Abeby polecieliśmy do Arba Myncz. Zaczęliśmy cześć wyprawy, w której głównym celem były spotkania z etiopskimi plemionami. Najpierw jednak poznaliśmy kierowców naszych „terenówek”. Trafiłem pod skrzydła Mileka, w tłumaczeniu jego imię oznacza anioła, a szefem ekipy był niejaki Natty (napiszę w patois, bo z amharskim u mnie kiepsko). Ten fakt, wbrew pozorom, jest bardzo istotny, bo chłopaki od razu ochrzcili mnie „Shashamane Man” , gdy zobaczyli koszulkę z amharskim logo zespołu i zapoznali się z twórczością polskiego bandu. Wreszcie ruszamy. Najpierw Dorze – tkacze i sympatycy bananowców. Nasz lokalny przewodnik odział mnie w tradycyjny strój plemienny i postawił przed nie lada wyzwaniem, którym było wznoszenie miejscowego toastu! W ten oto sposób odkryłem etiopskie korzenie nazwy mojego zielonogórskiego zespołu – YO. Wiedziałem, że to nie był przypadek. Tańce i śpiewy, degustacja przepysznego chlebka bananowego, kawy z rutą oraz tradycyjnego destylatu podniosło prestiż tego spotkania.
Kolejne spotkania to chłopcy na szczudłach z Banna i handelek na targowisku, gdzie wymieszali się przedstawiciele Ari, Bena, Tsamai oraz Hammer. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Jinka, a wieczorny spacer umiliło kilku „lokalnych przewodników” , którzy płonęli z miłości do Polski, Lewandowskiego i kilku stówek birrów. Następnego dnia ruszyliśmy do Doliny Omo, a tam Ari pokazali swoje domostwa i ceramikę , Banna zachwycili sprawnością, a Mursi wzbudzili kontrowersje związane z rytualnym naciąganiem warg przez kobiety i ilością biżuterii. Karo wymalowali nam twarze oraz zachęcali do strzelania z „kałasznikowa”. Moja pokojowa natura wolała opowieść o pochodzeniu imion dzieciaków z wioski, które nadawano na cześć gości. Dowiedziałem się również, że jedna z brzemiennych nada swej pociesze imię Lena (uczestniczka naszej wyprawy), jeśli urodzi dziewczynkę, albo Igor, gdy będzie chłopak. Przypadek, nie sądzę.
Kolejny dzień wypełnił powiew radości! Młodszym być, chociażby o kilka lat! W Etiopii świętowano właśnie 2017 i udało się wtopić w tłum tancerzy z plemienia Tsamai podczas ich festiwalu. Po tradycyjnym „masażu”, jak nazywał „Anioł” podróż po szutrowych trasach tej pięknej krainy, dotarliśmy do nomadów z Desenech, zaledwie 25 km od Kenii. Tam dziewczyny i kobiety zatańczyły dla nas, a wiatr wciskał pustynny piasek do oczu. Wieczorem powrót do Hammerów na legendarną uroczystość męskiej inicjacji, czyli „spacer po bykach” i kontrowersyjny obrzęd biczowania kobiet.
Dorze
Suto zakrapiana lokalnym bimbrem impreza, rozpoczęła się od tańców by przejść w bicie dziewcząt i kobiet „witkami” z pobliskich drzew. Blizny i krew mają symbolizować miłość i oddanie. Następnie nagi młodzieniec biega po grzbietach byków, wyjątkowo łagodnych zwierząt. To widowisko zakończyło ten etap naszej wyprawy.
Co zostanie w mojej pomięci po wizycie u etiopskich plemion? Przede wszystkim ich kulturowa różnorodność, ale także etniczny koloryt, co tylko potwierdza, jak Afryka jest wyjątkowa pod tym względem. Poza tym bieda, która przeplata się z obecnością telefonii komórkowej i chińskich mini paneli fotowoltaicznych w każdej z wiosek. Na koniec Milek aka „ Angel”, który potrafił załatwić wszystko! Poprosiliśmy o miód, a później muzykę etiopską i następnego dnia już zamówienie zrealizowane. Poza tym ten koleżka miał wszędzie kumpli, przyjaciół i oczywiście sympatie. Jak tłumaczył, pomagał tym ludziom i rzeczywiście, pewnego dnia poprosiłem o zakup długopisów dla dzieciaków kręcących się wokół hotelu, ucieszył się z tego pomysłu. Rozdaliśmy w mgnieniu oka. Podobnie jak z oddaniem koszuli jego koledze.
Północ, mistyka i anioły.
Nie spodziewałem się, że pobyt wśród plemion wzbudzi mój zachwyt na tyle silny, że emocję związane z odwiedzinami takich miejsc jak Gonder, Lalibela i Addis Abeba będą wzmagać jeszcze większą ciekawość. Druga rzecz, że obecność Giruma , historyka z ogromną wiedzą i ciekawą formą narracji dodawała jakości informacji, którą otrzymywaliśmy. Czasem dochodziło do polemiki, ale na poziomie! Dotarliśmy do Bahyr Dar nad Jeziorem Tana.
Rejs w poszukiwaniu hipopotamów zakończył się sukcesem, ale głównym celem była jedna z wysp, na której znajduje się klasztor Ura Kidane Mihret. Wizyta w tej XIV wiecznej świątyni była pierwszym etapem podróży w mistyczny świat wierzeń Etiopczyków. Piękne ikony, charakterystyczne krzyże i przekaz duchownych budził ciekawość, był też czas na zadumę i medytację. A u stóp świątyni, lokalni handlarze oferowali biżuterię, jak to określilibyśmy „naszym” językiem – dewocjonalia, natomiast miejscowy artysta sprzedawał ikony na skórze zwierząt i drewnie. Co kupiłem? Oczywiście anioły !
Kolejne misterium przeżyte na Jeziorze Tana, to obrzęd podawania kawy. Lokalny przewodnik zaprosił nas do swojego domu, gdzie wypiliśmy trójkrotnie parzoną bunn (buna), ale tym razem zamiast gałązki ruty dostaliśmy odrobinę soli. Skosztowaliśmy także lokalnego alkoholu. Spotkania z tradycyjnymi potrawami, na szczęście, nie skończyło się dla mnie chorobą podróżnych. Chleb bananowy, ruta i coś jeszcze
Następnego dnia przyszedł czas na Gonder! Stąd pochodzi Girum. Jego rodzinne miasto, pierwsza stolica Etiopii, skrywa prawdziwe skarby. Zaczęliśmy od kompleksu pałaców królewskich, które poddawane są renowacji. Może „patyna czasu” robiłaby większe wrażenie, lecz przyznać należy, że zakres prac jest imponujący. Co ciekawe Etiopczycy nie mają problemu, by im turysta przeleciał przez budowę. Prawdziwą perłą Gonderu jest również świątynia Debre Berhan Selassie, której sufit zachwyca zdobieniem z ikon aniołów, a każdy z nich jest inny. Stąd zaczerpnąłem logo dla zespołu Shashamane. Karty zostały odkryte. Wybaczcie, ale pominę spotkania z naturą etiopską (jak na warunki afrykańskie jest dosyć skromna), by przejść do najważniejszej miejscowości na szlaku. Lalibela – miasto skalnych kościołów ukrytych w podziemnym kompleksie. To tutaj pchała mnie duchowość muzyki reggae. Właśnie w tym miejscu można zrozumieć mistykę etiopskiego chrześcijaństwa. Każdy z kościołów posiada własne specyficzne dobra kultury duchowej, począwszy od strych ksiąg, po ikony i charakterystyczne krzyże. Niestety sporo tutaj też tandetnych dewocjonaliów, ale jak się dowiedzieliśmy, to wota składane przez wiernych pielgrzymujących do tych świątyni. Zresztą przy najbardziej imponującym kościele św. Jerzego zastajemy zabalsamowane zwłoki wiernego z Egiptu, co potwierdza, że nie tylko dla Etiopczyków Lalibela jest miejscem szczególnym. Stąd wywodzi się również wzór jednego z najpiękniejszych krzyży koptyjskich obecnych w miejscowym kościele ortodoksyjnym. W oczekiwaniu na zachód słońca obserwowaliśmy zmieniającą się kolorystykę tej wyjątkowej świątyni, którą według legendy wzniosły anioły. Rozpostarty na planie krzyża kościół przyciągnął nie tylko naszą uwagę, ale także pojawił się gang małp wykorzystujących zapadający zmrok i uchodzących turystów, by przejąć we władanie okolicę na rzecz swoich igraszek.
Powrót do Addis Abeby
Ostatni dzień etiopskiej przygody nie zaczął się zbyt dobrze, po odprawie i krótkim locie do stolicy, okazało się, że straciliśmy Giruma, którego organizm wyraźnie odczuł intensywność wyprawy. Nasz przewodnik pokazał jednak klasę i szybko zorganizował zastępstwo, jednak jakość była nieporównywalna. Pochodzący z Tigraju chłopak zabrał nas do odnowionej katedry Świętej Trójcy, miejsca spoczynku H.I.M. Hajle Syllasjego i jego żony. Szczątki cesarza po ekshumacji zostały złożone w sarkofagu dnia 5 2000 roku. Grobowiec jest dosyć prosty, ale w wyodrębnionej części katedry, niestety warunki nie sprzyjały wykonaniu zdjęć. Europejski charakter świątyni pozbawia mistyki etiopskiej. Tylko barwy przypominają, gdzie się znajdujemy. Wokół katedry rozciąga się cmentarz, tu spoczywają głowy Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego, a także wybitne postaci polityki i kultury. Kilka kroków od świątyni jest niewielkie muzeum cesarza i jego małżonki, a tam pamiątki. Insygnia koronacyjne, księgi, prezenty dla władcy. Niestety – zakaz fotografowania. Spotkanie z Jego Cesarską Mością pozostawiło we mnie niedosyt, ale szacunek dla ostatniego władcy Etiopii powraca, lecz bardzo wolno. Oczywiście, nie należy być bezkrytycznym wobec ostatnich lat rządów, lecz tutaj odsyłam do biografii. Ostatnim akcentem naszego zwiedzania Addis Abeby były poszukiwania Lucy i to dosłownie. Zawalone policją i wojskiem ulice, z racji zjazdu Unii Afrykańskiej, korki oraz remont Muzeum Narodowego, sprawiły, że odnalezienie najstarszej damy świata, było karkołomnym procesem. Jednak po prawie godzinnym błądzeniu wpadliśmy w ostatniej chwili do nowoczesnego centrum wystawienniczego, gdzie powitano nas niemal jak celebrytów! Biali chętni do zwiedzania ekspozycji wywołali reakcję mediów i opiekunów stoisk, ale Lucy była nieporuszona.
Zadowoleni, choć zgłodniali, pognaliśmy na podbój lokalnych specjałów. I tu, zaskoczenie! Podczas kolacji wpadł się pożegnać „zmartwychwstały” Girum. Ależ to było miłe. Jak będziecie w Addis, poszukajcie człowieka, świetny gawędziarz i skarbnica wiedzy. Etiopskiej wiedzy.
Epilog
Zabierałem się do tej relacji przez wiele tygodni. Dlaczego? Euforia spełnionego marzenia wymieszała się z emocjami wywołanymi kontaktem z kulturą odległą. Spotkanie z tym krajem wymaga wiedzy i świadomości, co jest jego najważniejszą wartością. Etiopia nie jest afrykańskim safari. To kraj głębokiej duchowości, ale również miejsce niepokoju, napięć i tragedii. Mimo tego, ludzie się uśmiechają, są radośni i kochają muzykę. Wystarczy chwila, by pojawił się śpiew, taniec, wyklaskany lub wybębniony rytm. Z drugiej strony myślisz, czy to co robię jest dobre? Kupiłem koraliki od dzieciaka, a przecież powinien być w szkole. Fotografuję pięknych ludzi, a ich nie chroni RODO. Ten europocentryczny sposób myślenia nie pomaga. I gdy dziś wzmaga się sprzeciw wobec migracji, to moje odczucia dotyczące śmierci Etiopki i Erytrejczyka na naszej granicy wschodniej, kiedy próbowali szukać lepszego miejsca do życia, już nie zadziwia. Leciałem długo do kraju z Addis Abeby, w komfortowych warunkach, w Ethiopian Airlines. A oni, jak się dostali do Europy? O czym marzyli? Tuż przed wylotem do Etiopii przeczytałem książkę Bono, który pisał o oddłużaniu krajów afrykańskich, Live Aid, podróży po tym kraju. Widział ludzki potencjał, a dziś zaczynają to dostrzegać Chińczycy. Przyznają również miejscowi. Od jednego z przewodników usłyszałem: „mieliśmy edukację religijną, potem komunistyczną, a teraz chińską”. Swoje ręce wyciągają też Rosjanie.
Nowy rok w Etiopii
Etiopia chce nowoczesności i otwiera się na tych, którzy im zaoferują więcej, choć niekoniecznie lepiej. Będzie to jednak proces długi i nie taki łatwy. Integracja różnorodnych społeczności musi mieć swoje spoiwo. Kiedyś była religia, cesarz i feudalne relacje. Jak będzie w przyszłości? Sam jestem ciekaw, a może wtedy jeszcze wrócę do Etiopii.
Post scriptum
Cieszę się, że są pasjonaci podróży, których fascynacja przekłada się na ich pracę. Dzięki Legal Nomads mogłem przeżyć przygodę w poczuciu bezpieczeństwa i z fachową opieką (dzięki Girum i Musah). Moim współtowarzyszom z terenówki – Lenie i Jackowi, dziękuję za rozmowy, opinie i wsparcie językowe. Gosi i Krzyśkowi, życzę kolejnych wspaniałych wypraw! Sławku, Twoje oko i widzenie świata, a w szczególności obserwacja ludzi przełożyła się na świetne zdjęcia. Poczucie humoru- bezcenne. Susu, dzięki Tobie poznawałem Afrykę z innej perspektywy. Twojej, kobiety stąd, w obcym kraju, która pomaga ludziom. Wojtku, że Ty to przetrwałeś! Mam nadzieję, że muzyka nas znowu połączy na wielogodzinne rozmowy, albo wspólna wyprawa. Do Afryki, a jakże! ሰላም
I&Igor