Ten zespół jest tegoroczną rewelacją za sprawą swojego debiutanckiego albumu. Znawcy już oceniają, że mamy do czynienia z narodzinami nowej gwiazdy roots. Czas pewnie pokaże, czy się tak stanie tym bardziej, że zespół niepodziewanie opuścił charyzmatyczny wokalista. Oto rozmowa z zespołem ComeYah. Na pytania odpowiadali: Damian „SyjonFam”, Łukasz „Gabriel”, Tomek „Ricky”, Jarek „Dubrising”, Emil „Pet” i Piotrek „Kilian”.
F.C. Takie zespoły jak wasz nie biorą się znikąd. Gdzie wcześniej graliście?
SyjonFam: Oprócz wielu lokalnych epizodów muzycznych, niezliczonych gitarowych jamów z przyjaciółmi, nocnych spotkań bębniarskich, grałem też na gitarze w zespole Natura.
Gabriel: Ja w odróżnieniu od reszty nie miałem dużego doświadczenia scenicznego, ale z muzyką przebywałem na co dzień. Damiana poznałem na spotkaniach bębniarskich w Świdniku i od razu poczułem, że ten gość ma talent. Przyszedł z gitarą, ja grałem na pianinie, kilka osób dogrywało na bębnach. Po kilku latach zaproponował mi dośpiewanie chórków na jego solowej płycie. W rezultacie tych wszystkich zdarzeń zaprosił mnie do współtworzenia jego projektu, z którego po wielu poszukiwaniach narodziła się Comeyah.
Ricky: Skoro Damian i Gabriel opowiedzieli o sobie to mi nie pozostaje nic innego jak dodać parę słów o pozostałych filarachComeYah. Kilian i Emil – nasi klawiszowcy mogą poszczycić się i bogatym doświadczeniem i edukacją muzyczną, zdobywaną w szkołach muzycznych. Wszyscy pozostali są naturszczykami. Każdy z nas przeszedł mniej lub bardziej skomplikowaną drogę, zdobywając muzyczne ostrogi w przeróżnych projektach. Kilian ma na przykład w dorobku współpracę z Project Zion, nadal gra w blues-rockowej Alchemii i reggae’owych D’Roots Brothers z synami Słomy. Emil z kolei obsługuje syntezator marszczony w kapeli 4poryRoQ, która z powodzeniem uprawia piosenkę autorską. Ponadto, jako wzięty multiinstrumentalista często grywa na różnych instrumentach w projektach, których sam chyba już zliczyć nie potrafi.Jarekprzezdłuższyokresczasugrałna perkusji w Czarnej Mambie i okazyjnie w innych, nie tylko reggae’owych kapelach. Od kilku lat rozwija się też jako producent muzyczny, sygnując swoje produkcje pseudonimem Dubrising. A ja z Luzikiem, pomijając wcześniejsze przygody muzyczne z różnymi grupami, udzielamy się od blisko 10 lat w coverbandzie o nazwie Backbeat, który specjalizuje się w graniu korzennego… rock and roll’a z jego złotej ery. Jak widać rozrzut stylistyczny mamy spory, ale wspólnym mianownikiem stało się dla nas reggae, które każdy z nas na swój sposób kocha, lubi i szanuje.
Grając, inspirowaliście się jakimiś wykonawcami? Bo jakieś echa dawnych mistrzów słychać, ale chyba wprowadzacie sporo swoich pomysłów.
Gabriel: Dla mnie król reggae jest tylko jeden- Bob Marley. Oczywiście inspirują mnie różne gatunki muzyki. Po prostu słucham wszystkiego co dobre, wartościowe i z „duszą”. Jeżeli chodzi o dźwięki, które wymyślam, to wydaje mi się, że największą moją inspiracją jest muzyka korzeni – proste dźwięki prosto z serca.
Ricky: Kłaniamy się nisko Starym Mistrzom, ale staramy się też trzymać rękę na pulsie i śledzić nowości. A jeśli chodzi o pomysły to od początku staraliśmy się wszelkie inspiracje filtrować przez własną wrażliwość muzyczną, tak, żeby dźwięki, które od nas wychodzą nie były tylko kolejną bladą kopią Burning Spear’a, Sizzli czy innych tuzów jamajskiego grania. Zawsze dążyliśmy do tego, żeby nasza muzyka miała wyraźnie odciśnięty znak naszych siedmiu dłoni i zawierała w sobie dozę swojskiego kolorytu rodem z Polski środkowowschodniej, skąd pochodzimy.
O ile Lublin jest znany na muzycznej mapie polskiego reggae, to Świdnik jest kompletnie anonimowy. Dzieje się tam coś?
SyjonFam: W Świdniku zawsze się coś działo bo zawsze istniało muzyczne podziemie które rodziło takich ludzi jak ja czy Gabriel, to tutaj pierwszy raz usłyszałem Marleya, Burning Speara, Third World i Gregorego Isaacsa. Od lat jest u nas duża grupa reggae fanów, a od jakiegoś czasu rośnie w siłę nowe pokolenie które odwiedza te same miejsca co my i myślę że prędzej czy później ktoś pójdzie w nasze ślady.
Gabriel: Świdnik jest małym miasteczkiem i może za wiele się tu nie dzieje, ale pełno w nim ludzi z pasją i szczęściem na twarzy. Zresztą do Lublina mamy tylko 13 km. Co do muzyki to z tego miasta pochodzą m.in. zespół Wanted, Za Siódmą Górą, czy znakomity Marek Dyjak – wreszcie zdobywający zasłużone laury.
Ricky: Traktuję to pytanie jako taką małą prowokację, ponieważ Świdnik to miasto gdzie zawsze dużo się działo. Wystarczy wspomnieć słynny „Świdnicki Lipiec”, czy fenomen „Świdnickich Spacerów” podczas stanu wojennego. Muzycznie też zawsze mocno buzowało w tym na wskroś proletariackim mieście. Oprócz twórców, których wymienił Łukasz, ze Świdnika wywodzi się legendarna kapela punkowa Przejebane. Świetna formacja reggae Wanted. Mam gdzieś nawet na starych taśmach magnetofonowych nagrania z radiowej trójki, gdzie w ramach swojej audycji puszczał ich Sławek Gołaszewski. Żeby nie skupiać się tylko na historii, to powiem, że i teraz całkiem ciekawe rzeczy się tam dzieją. Aktywnie działa kilka ekip hip-hopowych, są hard-core’owcy no i bardzo ciekawe rzeczy robi eksperymentująca grupa DRON, mocno zakorzeniona w muzyce etnicznej.
Nazwa zespołu może się kojarzyć z rastafariańskimi inklinacjami, ale teksty o tym nie świadczą, więc sądzę, że jej geneza jest inna?
Ricky: Bezbłędna dedukcja drogi Watsonie (śmiech). Nazwa faktycznie nie ma rastafariańskiej genezy, ale jamajski trop jest jak najbardziej właściwy. Historia jest prosta, żeby nie powiedzieć banalna, bo kiedy przyszła pora, żeby nadać zespołowi jakąś konkretną nazwę, zaproponowałem zbitkę słowną „ComeYah”, zaczerpniętą z patois. Spośród kilku opcji chłopaki wybrali właśnie tę i teraz musimy się z nią borykać, a razem z nami całe mnóstwo ludzi, którzy przekręcają ją na przeróżne sposoby. Naszą nazwę można też traktować jako ukłon w stronę małej karaibskiej wyspy, będącej istnym tyglem kulturowym, w którym wydestylowała się szlachetna mieszanka muzyka, stanowiąca największą inspirację dla naszego muzykowania. Jest ona jednak również swego rodzaju zaklęciem, czy też wezwaniem. Racjonaliści będą się zżymać, ale przymrużając oko, naszą nazwę można też postrzegać jako element magii sympatycznej, czyli działania mającego na celu przywołanie ludzi na koncerty, bo w dosłownym znaczeniu Come Yah znaczy tyle co: „chodź(cie) tu”.
Pierwsza próba odbyła się w warsztacie samochodowym. To miejsce bardziej dla industralnej formacji.
SyjonFam: Nieeeee, nie ten warsztat. Pracujemy tam we trzech, moi pracodawcy to moi przyjaciele. W dodatku jeden jest instruktorem jogi, a drugi poszukiwaczem skarbów, zdziwiłbyś się jakbyś wszedł do tego warsztatu – uwierz mi jest tak samo „inny” jak ludzie którzy w nim pracują to RootS Workshop (śmiech)
Gabriel: (śmiech) Jakoś tak wyszło,chociaż ten warsztat jest bardzo przytulny. Rozpaliliśmy w piecyku, tzw. kozie i pograliśmy na gitarach. Następne próby odbyły się w bardziej cywilizowanych warunkach, chociaż brakuje mi widoku palonego drewna w naszej sali prób (śmiech).
Ricky: Bob Marley miał w swoim życiu epizod, kiedy pracował jako spawacz, a potem jako monter w fabryce Chryslera w USA. Mimo to nie zaczął przecierać szlaku dla Trenta Reznora i jemu podobnych, tylko układał piękne, proste piosenki z absolutnie zjawiskowym pulsem i przekazem, który jest bardzo wyrafinowany w swej prostocie. Reasumując miejsce ma moim zdaniem raczej drugorzędne znaczenie, muzykę nosisz przede wszystkim w sobie.
Damian grał na gitarze na jednej z płyt Natury. Są jakieś pozostałości muzyczne w ComeYah w tego epizodu oprócz tego, że Bhakti produkował wam jedną z piosenek?
SyjonFam: Myślę, że po obcowaniu z takimi ludźmi jak Raghavardan (pierwszy wokalista Natury), Bhakti, Irek Puchacz (gitara rytmiczna), Mahawaraha (perkusja) czy Prema (instr. dęte, potem wokal) jest we mnie całe mnóstwo pozostałości. Nauczyłem się nagrywając z nimi tę drugą płytę tak wiele, że do dziś z tej wiedzy korzystam. Poza tym bardzo brakuje mi wokalu Raghavardana, nigdy potem nie słyszałem nikogo o podobnej barwie i tak przekonującym głosie.
Ricky: Bhakti po starej znajomości dał się namówić Damianowi do karkołomnej operacji zarejestrowania naszego dema pewnego mroźnego dnia w lutym 2009 roku. Zadowoleni z efektów współpracy powierzyliśmy mu jeszcze zmiksowanie numeru „Przewiń do początku”, który ukazał się na kompilacyjnym krążku Rastastacja vol. 3 w 2010 r. Potem nasze drogi się rozeszły, ale od czasu do czasu spotykamy się z Bhaktim, grając na tej samej scenie, albo w sytuacji kiedy on staje za konsoletą i zaczyna swoje akustyczne czary. Bardzo nas te spotkania cieszą, bo to niesłychanie sympatyczny człowiek, no i bardzo sprawny dubmaster, o czym chyba nikogo nie trzeba przekonywać.
W początkowym okresie działalności współpracowaliście z szeroką grupą wokalistów i instrumentalistów. Teraz skład się ustabilizował?
Ricky: Z mojej perspektywy wygląda to tak, że nasz skład od początku, aż do września tego roku był stabilny. Do pierwszej poważnej zmiany doszło w dosyć dramatycznych okolicznościach, kiedy Łukasz uszkodził sobie rękę w wypadku rowerowym i nie mógł grać na gitarze. Stało się to tuż przed ważnym koncertem dla powodzian więc, żeby podeprzeć się instrumentalnie wzięliśmy na zastępstwo Kiliana wraz z jego klawiszami. Grało nam się z nim tak dobrze, że zgodnie postanowiliśmy dokoptować Piotrka na stałe do składu. Od tamtego momentu ComeYah stała się grupą siedmioosobową. Następną zmianą w składzie było odejście klawiszowca Grzecha, który zrezygnował z grania z powodów rodzinnych. Nie było rzeczą łatwą znaleźć jego godnego następcę. Przez moment grał z nami Mikołaj z Natural Beats Band, ale w końcu, po różnych perturbacjach, schedę po Grześku ostatecznie przejął Emil i bardzo się z tego cieszymy, bo nie mogliśmy lepiej trafić. Jeśli chodzi o instrumentalistów to bywało, że ktoś dołączał do nas na koncertach, ale były to raczej spontaniczne akcje. Skrupulatnie planowane były natomiast gigi, podczas których występowaliśmy jako riddim band, akompaniując lubelskim wokalistkom i wokalistom takim jak: Lady Dębowa (Czarna Mamba), Ayshapower i Misssensei (obecnie Mass Fantas), Natty B (Geto Blasta), Hopkins i Kudłacz (Sensithief) czy Jupik (Herba Micze). Kilka razy zagraliśmy z nimi bardzo sympatyczne imprezy typu showcase. Są z tego nawet jakieś materiały, które można wyszperać na You Tube. Generalnie bardzo miło wspominamy te projekty, w które angażowaliśmy się pod nieobecność, przebywającego za granicą Damiana. Robiliśmy to przede wszystkim po to, żeby nie „zardzewieć” no i żeby pograć sobie dla przyjemności stare, klasyczne riddimy, a i łyknąć trochę nowości.
Przejdźmy do płyty. Kim są początkowi oni z piosenki „Bez końca”?
SyjonFam: Są tacy ludzie nie od wczoraj, nie od roku ale od bardzo, bardzo dawna, którzy mają w rekach narzędzie, dzięki któremu wpływają na nasze życie, to narzędzie to Władza. Wprowadzają różne popaprane przepisy, zakazy, nakazy zamykając w ten sposób drzwi i ograniczając pole do działania, po prostu podcinają ludziom skrzydła i to właśnie o nich mi chodzi, o tych, którzy wiecznie chcą nami rządzić, kiedy my chcemy tylko być i żyć wspólnie w harmonii i spokoju.
Pozostając przy „Bez końca”, nie wydaje się wam, że apele o jedność ludzi w opozycji do systemu są jednak odrobinę naiwne? W końcu historia ludzkości to jeden ciąg podziałów.
SyjonFam: To co dzieje się dziś kiedyś też będzie historią. Jeśli cokolwiek, kiedykolwiek ma się zmienić to gdzieś musi być początek. Zacznijmy tutaj i teraz, zacznijmy od siebie – pokażmy że się da, że to możliwe, że ludzie potrafią tworzyć Coś wspólnie i że w tym jest ogromna siła, nie dla idei, nie dla religii, partii, kraju – po prostu dla siebie i dla tych, którzy przyjdą tu po nas. Dla mnie to nie jest naiwne, bo ja w to wierzę.
Jest w „Bez końca” także fragment o chęci życia w oddaleniu od wszystkich systemów. Podejrzewam, że to marzenie wielu ludzi, ale jak je spełnić?
SyjonFam: Nie ma takiego konkretnego miejsca na Ziemi, Oni są wszędzie i na wszystkim chcą położyć swoje brudne ręce, ale jest takie miejsce w nas, do którego nie mają wstępu – to nasze serca, to świadomość, stan umysłu który mimo że żyjemy w chciwym obłudnym systemie nigdy nie pozwali nam nim przesiąknąć.
Bartek Wójcik z Roots Defender w naukowy sposób wyjaśnia wasze „wschodnie opowieści”. Pomyśleliście kiedyś, że aż tak można rozkminić tę piosenkę?
Ricky: Każdą piosenkę można rozkminić na wiele sposobów i odczytywać na różnych poziomach. A Bartek jako prawdziwy erudyta i filolog, na dodatek lubujący się w kulturze afro-karaibskiej jest mistrzem w tego typu rozkminach. Dlatego poprosiłem właśnie jego, żeby napisał nam liner notes do płyty i byłem bardzo szczęśliwy kiedy się zgodził. Mam też nadzieję, że da się namówić na napisanie kolejnej notki na drugą płytę…
Bartek napisał też we wstępie do albumu, że „nawigujecie z dala od płycizn turystycznego imitatorstwa reggae polo czy mielizn bezrefleksyjnego podążania za nowinkami z Jamajki”. Taka ocena nobilituje i stawia wysoko poprzeczkę przed każdym waszym koncertem, każdą nową piosenką.
Ricky: Bartek narobił nam mnóstwa kłopotów swoją oceną, a przecież nie tak się z nim umawialiśmy (śmiech). Teraz mamy naprawdę przerąbane, bo przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę i nie połamać sobie przy tym nóg będzie bardzo trudno, ale mimo to będziemy próbować.
Fragment z „Na Wschód” o kłamcach kryjących się za tabliczkami ministrów i premierów można odebrać niemal jako polityczny protest-song. Taki był zamysł?
SyjonFam: Oczywiście że tak! Mam ich serdecznie dość, to oszuści którzy doskonale władają swoimi językami. Są nieskuteczni, niesłowni i bezużyteczni, poza tym w większym stopniu przyczyniają się do niszczenia świata niż do jego ratowania, są skorumpowani i przekupni, tylu ich już było i z prawej, i z lewej, nie ma to dla mnie żadnej różnicy, miksują się jak chcą, robią co chcą licząc się z nami tylko w okresie przedwyborczym. Dlatego traktujcie swoje głosy tak jakby były sztabkami złota, które im oddajecie i dobrze to przemyślcie zanim to złoto komuś z nich oddacie.
Teledysk do tytułowej piosenki z albumu przedstawia na początku ponure miasto. Podejrzewam, że to Lublin. Aż tak tam źle?
Gabriel: Nie, Lublin jest świetnym miastem, po prostu chcieliśmy pokazać kontrast między cywilizacją, a naturą. Potrzebowaliśmy do tego miejsc, które pozwoliłyby nam podkreślić tę różnicę, stąd wybraliśmy miasto i nie miało dla nas znaczenia, że to Lublin. Równie dobrze mogłaby być to Warszawa.
Ricky: Da się tutaj żyć, mamy całkiem dobre piwo, dużo zieleni, świeże powietrze. Przyjedź a sam się przekonasz. Niekoniecznie zimą czyli wtedy kiedy kręcone były pierwsze sceny. A ta ponura szarzyzna z teledysku, dodatkowo wzmocniona koloryzacją na etapie postprodukcji była zaplanowana z pełną premedytacją. Chodziło o to, żeby spotęgować efekt kontrastu, pomiędzy smutnym zimowym początkiem i drugą częścią clipu, w której główny bohater dociera „na wschód” i w blasku słońca robi sobie boski chill out w rzepaku.
Czy „Nic poza Tobą” to piosenka o autentycznej miłości, czy też tzw. fikcja literacka?
SyjonFam: Nie potrafiłbym czegoś takiego wymyśleć, tak jest, tak to czuję, tak kocham i tak to chciałem powiedzieć swojej kobiecie. W moim świecie to Ona jest najważniejsza.
„Cud prawdziwy” kreśli scenerię niemal bajkową. Dobrze odczytuję?
SyjonFam: Rzeczywiście taki obraz przedstawia ta piosenka, był nawet taki pomysł żeby zrealizować animowany teledysk. Wiele wartości którymi kierujemy się w życiu zostało nam przekazanych w dzieciństwie w bajkach, ta forma przekazu jest bardzo … czytelna.

W ogóle sporo w waszych piosenkach przyrody oraz ekologii. Przedstawiacie ją w opozycji do cywilizacji, choć czasem wydaje mi się, że zbyt czarno ten rozwój widzicie. Przecież gdyby nie ona, nie byłoby choćby płyt, instrumentów, czyli tego, co daje wam się realizować jako muzykom.
SyjonFam: To prawda, technologia i rozwój cywilizacyjny ma tak jak wszystko, swoje dobre i złe strony, tyle że nie ma równowagi, człowiek wydeptuje ścieżkę wśród drzew – ok, za chwilę układa w tym miejscu chodnik, bo tak będzie wygodniej i ładniej ok, ale dlaczego po kilku latach wycina drzewa i zalewa wszystko asfaltem? W moim mieście jeszcze dziesięć lat temu było bardzo zielono, teraz na mieście zostało juz tylko kilka karłowatych drzewek – coś tu jest nie tak. Niszczymy nasze miasta, niszczymy planetę i tego nie da się nie zauważyć.
W tym całym natłoku fajnych tekstów i pomysłowych opowieści, razi mnie sztampowy „Ogień”, który pojawia się w co drugiej piosence reggae…
Ricky: Bardzo cię za to przepraszamy (uśmiech). Nie chcieliśmy tą piosenką dokonywać gwałtu na twoim, ani niczyim innym poczuciu estetyki… A tak poważnie to przecież ogień jest pradawnym i bardzo uniwersalnym symbolem. Najstarsze ślady afrykańskich ognisk datowane są na około 1,5 mln lat, a niektórzy naukowcy podejrzewają nawet, że już nasz pra pra przodek Homo Erectus, korzystał z ognia już 2 mln lat temu. Ogień miał więc mnóstwo czasu, żeby głęboko zakorzenić się w ludzkiej świadomości i stać się jednym z najbardziej nośnych symboli. Nie ma się więc co zżymać, że jest częstym motywem w twórczości wielu, nie tylko reggae’owych, twórców.
Wygląda na to, że nie jesteście zwolennikami angielszczyzny w swoich piosenkach. Ledwie jedna nie jest po polsku.
SyjonFam: Język angielski jest bardzo śpiewny i uniwersalny, ale nasi odbiorcy to Polacy i to oni przede wszystkim będą słuchać tej płyty – dlatego jest to naturalne, że większość piosenek jest po polsku.
Album zaskoczył większość obserwujących krajową scenę nie tylko waszym podejściem do muzyki, ale też ciekawym brzmieniem. Jak się takowe wypracowuje?
Ricky: W pocie czoła, mozolnie i konsekwentnie pracując całymi latami. Szukając inspiracji, doskonaląc warsztat, analizując własną grę, ucząc się od siebie nawzajem, dając i przyjmując konstruktywną krytykę, chociaż z przyjmowaniem jest znacznie trudniej (śmiech), wyciągając wnioski i nie spoczywając na laurach. Prawdą jest też to, że za brzmienie płyty w dużym stopniu odpowiedzialność ponosi Watzek Wawrzyniak – nasz realizator, producent i serdeczny przyjaciel. Jego wkład w efekt końcowy, jest ogromny, a byłby jeszcze większy gdybyśmy nie mieli własnego pomysłu na kreowanie brzmień, których można posłuchać na naszym debiutanckim krążku.
Nie zagraliście na żadnym z większych krajowych letnich festiwali, więc wielu fanów wciąż nie wie, jak wypadacie na żywo. Dużo gracie?
Ricky: Gramy zbyt mało w stosunku do naszych chęci i oczekiwań ludzi, którzy chcieliby nas posłuchać na żywo. Po wydaniu płyty otrzymaliśmy co prawda całkiem sporo propozycji koncertowych, wliczając zaproszenia na niektóre z tych festiwali, o których wspomniałeś. Z przykrością i żalem wszystkie musieliśmy odrzucić, ponieważ Damian jak niemal co roku wyjechał do pracy za granicę, a trudno myśleć o koncertach bez wokalisty, szczególnie tak charakterystycznego. Mamy jednak nadzieję, że przyjdzie taki czas kiedy będziemy mogli pokazać się na żywo szerszej publiczności, bo my przede wszystkim kochamy grać dla ludzi. Uwielbiamy ten przepływ żywej energii i już nie możemy się doczekać jakiejś większej trasy, żeby dotrzeć tam gdzie nas jeszcze nie było.
Na koniec trochę o was. Tomek jest archeologiem. Zajmuje się także muzycznymi wykopaliskami?
Ricky: Od ładnych kilku lat nie pracuję już w zawodzie, ale jak zwykł mawiać jeden z moich mistrzów profesor Andrzej Kokowski: „archeologia to nie zawód, to charakter”. W moim przypadku ten charakter przejawia się w zamiłowaniu do przeróżnych „antyków” i to nie tylko tych jamajskich. Uwielbiam zresztą wszelkie muzyczne starocie, mam też słabość do instrumentów z historią i duszą. Im bardziej są nadgryzione zębem czasu tym bardziej mi się podobają. Tak jak w tym branżowym dowcipie z długą brodą, w którym pojawia się stwierdzenie, że archeolog to najlepszy kandydat na męża, bo im kobieta starsza tym bardziej się nią interesuje.
Wasz perkusista jest z kolei marketingowcem. Czyli kwestie swojego PR-u macie obcykane?
Dubrising: Jeżeli chodzi o PR zespołu to pracujemy na to wszystko razem i od bardzo długiego czasu. Mnie za to bardzo interesują ciekawe sposoby marketingu jakich mogą użyć szczególnie młode zespoły, żeby zyskać na rozgłosie, ale wiadomo… podstawą jest dobra, szczera i piękna muzyka. Bez tych trzech cech można tylko pchać wózek, który jest pusty w środku. Tak się składa, że powoli zbieram się do pisania magisterki na podobny temat (śmiech).
Damianowi zdarza się podobno pracować w warsztacie samochodowym. Czyli jeśli wyruszycie w jakąś trasę, o kwestie techniczne nie musicie się martwić?
Ricky: Różnie z tym bywa. Na szczęście, do tej pory udało nam się uniknąć sytuacji, w których techniczne umiejętności Damiana byłyby wystawione na próbę. Chociaż muszę przyznać, że raz czy dwa zdarzyło mu się z powodzeniem naprawiać jakieś usterki w moim aucie.
Łukasz jest operatorem kamery telewizyjnej? Możecie powiedzieć o tym coś więcej? Bo pewnie z czasem może wam zacząć kręcić teledyski.
Gabriel: Moje pierwsze produkcje dla Comeyah już są m.in teaser zapowiadający płytę, czy making off do teledysku „Na Wschód”. Oczywiście jak mi czas pozwoli to z chęcią coś nagram dla nas (śmiech).
Ricky: Oba dzieła, których – naszym skromnym zdaniem – autor nie ma się co wstydzić, są do obejrzenia w sieci, np. na naszej stronie comeyah.pl w dziale „Media”.
Hobby Emila polegające na zamiłowaniu do ogrodu charakteryzuje się tym, że uprawia on działkę pracowniczą?
Pet: Bardzo chciałbym mieć działkę z mnóstwem różnych zielonych form życia, ale przy obecnym trybie życia nie mogę sobie na to pozwolić. Dlatego póki co adaptuję wszelkie domowe parapety na, co chwilę – pojawiające się „nowe okazy”. Jednak obiecałem sobie, że w przyszłości zamienimy naszą „gospodarczą” salę prób na otoczony bujną roślinnością kalifornijski Integratron, gdzie muzyka ComeYah wraz z zielonym otoczeniem będzie tworzyła idealną symbiozę.
Grześ ma korzenie bluesowe, ale w waszej muzyce tego specjalnie nie słychać…
Ricky: Długo nad tym pracowaliśmy, konsekwentnie tępiąc u Grzesia wszelkie przejawy tzw. „rockowizny” i zapędy do wtłaczania we frazę zbyt dużej ilości dźwięków. W tym momencie nasz Luzik nie wymaga już stałego nadzoru i sam wie najlepiej jak zagrać, żeby nie doszło do przerostu formy nad treścią.
Piotr pracuje z niepełnosprawnymi kierując grupą wokalną. To chyba trudna praca, ale przynosząca satysfakcję?
Kilian: Grupę wokalną prowadziłem około 2 lata w WTZ w Świdniku. Była to bardzo ciekawa praca. Nigdy wcześniej nie miałem bezpośredniej styczności z osobami upośledzonymi. Zobaczyłem, że tak jak ja oni też mają swoje potrzeby, problemy, miłości i zdolności, i humory, i złośliwości. Prowadziłem grupę dobrze śpiewających ludzi. Bywało różnie. Do każdego trzeba było podejść inaczej. Powoli jednak poznaliśmy się na tyle, że wiedzieliśmy na co nas stać i czego możemy od siebie wymagać. Ja uczyłem się cierpliwości i wyrozumiałości, oni pracy nad sobą i ze sobą, dla dobra nie tylko swojego, ale i kolegów z zespołu. Obecnie pracuję jako kierowca i realizator dźwięku w Teatrze Ludzi Niepełnosprawnych – w Fundacji Teatroterapia Lubelska. Codziennie przebywam z artystami – aktorami,nie będącymi do końca sprawnymi psychicznie. I oni wiedzą, że są „inni”. Ale mają to coś, czym mało ludzi może się pochwalić – duszę artysty, Pokazali mi, że aby stać się artystą nie trzeba być „normalnym”.
Pojawiła się sieciowa inicjatywa wydania waszej płyty na winylu. Jakie są jej losy?
Ricky: Można powiedzieć, że to oddolna inicjatywa wypływająca z samej góry, ponieważ pomysł wyszedł ze strony Manfasa, filaruekipy Fatty Fatty czyli (w mojej i nie tylko mojej ocenie), przedstawiciela ścisłej czołówki krajowej sceny soundsystemowej. Na chwilę obecną projekt jest z różnych względów zamrożony, ale wszystko wskazuje na to, że przy udziale ludzi dobrej woli (pozdrawiamy Zimę) prędzej czy później ComeYah ukaże się na winylowym placku.
Od debiutu minęło już pół roku, więc na koniec pytam o to, czy są już nowe piosenki i kiedy, choćby w przybliżeniu, można się spodziewać opublikowania choćby jednej w sieci?
SyjonFam: Odszedłem z zespołu we wrześniu więc jeśli chodzi o piosenki ComeYah z moim udziałem to najprawdopodobniej w bliższej i dalszej przyszłości nic się nie ukaże.
Ricky: Decyzja Damiana o odejściu była dla nas zaskoczeniem i totalnym szokiem. Tym bardziej, że przed jego wyjazdem za granicę, na pożegnalnej próbie wybieraliśmy piosenki na drugą płytę, którą chcieliśmy zacząć nagrywać pod koniec lutego… Z jego odejściem nasza sytuacja mocno się skomplikowała. Szanujemy decyzję Damiana, ale nie ma co ukrywać, że jest ona dla nas ogromnym ciosem i to nie tylko na płaszczyźnie muzycznej. To on założył ten zespół, pisał teksty, no i przede wszystkim śpiewał. Robił to w bardzo emocjonalny sposób, dlatego ponieważ miał coś ważnego ludziom do powiedzenia, a nie tylko dlatego, że nieźle sobie radzi za mikrofonem. Jego następca ma więc na starcie wysoko zawieszoną poprzeczkę… Mimo to mam nadzieję, że w chwili kiedy ten wywiad zostanie opublikowany, będziemy mieć już próby z nowym wokalistą, z którym nagramy materiał na drugi album. ComeYah to zawsze był zespół. Nawet po odejściu Damiana nadal nim jesteśmy i nadal będziemy ze sobą grać, bo kochamy to robić. Poza tym nie możemy zawieść ludzi, którzy w nas uwierzyli, którzy piszą niesamowicie ciepłe maile i dopytują się o koncerty. Dlatego ComeYah nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Dojrzewaliśmy dosyć długo i powoli do pierwszej płyty. Z drugą również nie mamy zamiaru się śpieszyć. Materiału nam nie brakuje, wręcz przeciwnie, na twardych dyskach mamy gigabajty muzyki, zarejestrowanej podczas jamów, które gramy zazwyczaj na początku każdej próby. Da się z tego spokojnie wykroić kolejny album, albo i dwa. W sieci krąży nawet videozajawka z takiej sesji, podczas której zrodził się numer „I love that riddim”. Zdążyliśmy go nawet wypróbować na kilku koncertach i reakcje publiczności pozwalają nam sądzić, że zmierzamy w dobrym kierunku.
Rozmawiał Jarosław Hejenkowski. Foto G. Kornijów. Wywiad ukazał sie w Free Colours nr 20.



