Dreadlock’s Reggae Land: Pogadaj ze mną mową bębnów

0
913

Jest jakaś magia, która przyciąga młodych ludzi po dziś dzień do dźwięku bębnów. Gdzie nie zawędrujesz, na którykolwiek festiwal muzyki reggae, to zawsze tam usłyszysz brzmienie prastarych afrykańskich instrumentów nawołujących na mistyczne obrzędy, rodzime nyah-binghi, często w środku betonowej dżungli. Przed wielu laty, idąc po swoim rodzinnym mieście, poszukując w szarości prl-owskiej rzeczywistości miejsca na indywidualizm i pasję, usłyszałem dźwięk, który poprowadził mnie do tajemniczej grupy ludzi komunikującej się mową bębnów. Usiadłem przy ognisku, ktoś podał instrument i rzucił proste- „Pogadaj z nami”. Zostałem na dłużej. Przez kilka lat wraz z Adamem Marczewskim, moim rozmówcą, a także innymi, którzy przewinęli się przez projekt, stworzyliśmy własną reggae’ową wyspę. Odkryliśmy nowy ląd – Dreadlock’s Reggae Land…

Rozmawiał I&Igor

 

Mało kto wie, że jedną z pierwszych ekip bębniarskich w Polsce było Dreadlock’s Reggae Land. Czy pamiętasz jakie były początki?
Myślę, że ta grupa nie była pierwszą. Dużo wcześniej bębniarze w Kędzierzynie-Koźlu już grali. Wspominam te czasy z wielkim rozrzewnieniem. To były miłe chwile. Natomiast ta grupa, o którą pytasz, to było już dużo później – w czasach, które określam jako okres eksperymentów alkoholowo-narkotykowych i kompletne zamieszanie w życiu. Początki były dużo wcześniej i bez żadnej nazwy. Po prostu w trzy osoby, czasami w cztery, spotykaliśmy się i graliśmy. Graliśmy codziennie. W lesie, w parku. Gdy była zima, rozpalało się ognisko w lesie i grało. Grało i grało, i grało. Tak bez umiaru. Tak, z potrzeby serca. Jeden z nas z czasem podjął próbę stworzenia czegoś bardziej zorganizowanego, jednak napotkał na zbyt duży opór ze strony tych, którzy tego nie chcieli i woleli nadal grać tak tylko po prostu, dla siebie. Było wówczas kilka eksperymentów z występami w sposób zorganizowany. Przygotowywane były wówczas konkretne kawałki z odpowiednią aranżacją, to jednak tylko pojedyncze eksperymenty i nawet nie pamiętam pod jaką nazwą realizowane. Być może właśnie pod tą, o której mówisz?

O Dreadlock’sach można mówić jako o muzycznej wspólnocie, czy raczej regularnym zespole?
Muzyczna wspólnota… ciekawe określenie. Być może jest ono najbliższe prawdy, choć nie odpowiada temu, co wówczas było. Nie był to zespół. Członkowie tej grupy przychodzili i odchodzili. To była tamta chwila i tamto miejsce. I myślę, że dla każdego z nas owe wydarzenia miały inne znaczenie. Każdego z nas inspirowały inne rzeczy i każdy z nas rozwijał się w innym środowisku. To co nas łączyło, było to właśnie tamto miejsce i czas oraz bębny, przy których odpływaliśmy bez reszty. Z obecnej perspektywy można by powiedzieć, że były to dziecinne czasy. Choć lepszym określeniem byłoby powiedzieć, że było do szczere poszukiwanie prawdziwości. Poszukiwanie prawdziwości przez zagubionych młodych ludzi, którzy nie potrafili zaakceptować okrutności i fałszywości świata dorosłych. Oczywiście, można to nazwać innymi słowami, mieszając w to słowa stosowane w różnych tekstach piosenek reggae, ale można by je obrać w słowa psychoanalizy. Ale po co? Tak właśnie to widzę z perspektywy czasu. Poza kilkoma eksperymentami, nigdy to nie był zespół. A nazwa funkcjonowała tylko podczas tych ujawnień. A poza nimi używaliśmy jej dla zgrywu, zabawy, być może czasami z potrzeby poczucia więzi, bliskości, tożsamości, związania z grupą. Lecz, tak naprawdę, na co dzień nigdy ta nazwa nie funkcjonowała.

Skąd w owych czasach pochodziły wasze instrumenty, bo raczej nie ze sklepów muzycznych?
Było kilka osób, które robiły bębny i od nich się kupowało. Przykładowo Tomek Włodarczyk, który rozpoczął przygodę swojego życia i zaczął uczyć się robić bębny. W ten sposób pojawiało się coraz więcej instrumentów. Choć nigdy nie było ich wiele. Z czasem, podczas tych kilku eksperymentów, zdarzało się zebrać ich nawet sporo. Lecz tak na co dzień, najczęściej graliśmy każdy na jednym. Rzadko bywało ich więcej, i wówczas była zabawa przedniejsza.

Z tego co wiem, to nie tylko scena była miejscem ujawnień Dreadlock’sów, ale i centra miast, parki, las…
Przede wszystkim był to las i park miejski. Mieliśmy kilka swoich stałych miejsc, jednak zazwyczaj wystarczyło przyjść w ten rejon osiedla i nadstawić uszu. A potem iść za głosem bębnów, które prowadziły do miejsca spotkania. Z czasem spotykało się wokół coraz więcej osób, które przychodziły i odchodziły, realizując różne swoje życiowe plany, o których bardzo często nic nie wiedzieliśmy. My po prostu trwaliśmy, poszukując sensu życia w ten sposób. A centra miast? Był taki moment, że pojechaliśmy do Pragi i tam graliśmy na ulicach, zarabiając na zabawę nocną. Taki incydent, będący bardziej eksperymentem, albo przedłużeniem pewnej przydługiej imprezy sylwestrowej, która potrwała przez dość spory czas.

Dreadlock’s Reggae Land nie przetrwało w nagraniach, ale raczej w mentalności osób, które uczestniczyły w tym projekcie. Być może stało się inspiracją dla kolejnych bębniarskich ekip. Przywołam tu Las Conga, G’rasstę…
Nie znam tych grup. I myślę, że nie byliśmy inspiracją dla nikogo z wymienionych przez ciebie zespołów (Las Conga, to zespół Tomka Włodarczyka, więc może jednak – przyp. aut.). Jestem przekonany, że każdy z nich podążał własną drogą i gra na bębnach była dla nich sposobem na rozwiązanie niektórych problemów. Być może na poszukiwanie odpowiedzi na jakieś pytania? To każdy z tych ludzi musiałby powiedzieć sam o sobie. Ja jednak nie przeceniałbym znaczenia tamtych czasów. Po prostu kilku młodych ludzi spotykało się i grało. To było fajne. Choć muszę powiedzieć, że było też wówczas wiele rzeczy, które robiliśmy, a nie powinniśmy. Za niektóre z nich do tej pory mi wstyd. No cóż, niektórzy mówią, że takie jest prawo młodych. Być może tak właśnie było. Po prostu było i się skończyło.

Czy dziś sięgasz jeszcze po djembe, conga?
Czasami tak. To gra mi w środku. Tu w sercu. I nie sposób jest tego zatrzymać. Bardzo często idę przez miasto i nasłuchuję, czy gdzieś w oddali nie usłyszę odgłosów bębnów. Niestety, nie słyszę. Kilka razy słyszałem i miałem wtedy kilka miłych chwil, że mogłem dotknąć bębnów i pograć. Jest takie miejsce, gdzie bębny sprzedają. Jeżdżę tam czasami i gram, i wdycham zapachy, i czerpię wielką radość z tej krótkiej chwili. Jednak tamtego starego Adama już nie ma. Jest nowy Adam. I tą chwilą obecnie żyję. Nie sposób żyć czasem, co minął.

Materiał ukazał się w magazynie Free Colours nr 14.

DODAJ KOMENTARZ