Ward 21: Słabi w tańcu

0
1606

Tych szaleńców przedstawiać chyba nie trzeba. Już sama ich nazwa mówi wszystko, a wzięła się od pewnego oddziału w Uniwersyteckim Szpitalu w Kingston. Ta nietuzinkowa grupa producentów i muzyków niejeden raz niszczyła parkiety w klubach i wypruwała wnętrzności największych ścian głośników na Jamajce. Tym razem na płockim Reggaelandzie ich energia udzieliła się wszystkim bez wyjątku. A uwagę skutecznie przykuwała udzielająca się o niedawna z chłopakami wokalistka Marcy Chin.

tekst: Arek „Bozo” Niewiadomski
fot. Archiwum artysty

 

Ten rok znów przypomniał, że ekipa z Kingston istnieje i ma się dobrze. Wszystko za sprawą najnowszego dzieła „Still Disturbed”, który wydała europejska wytwórnia Germaica Digital. Przed piętnastoma laty obwołano ich mianem cudownych chłopców dancehallu za sprawą dziesiątków hitowych singli, które zrealizowali z największymi gwiazdami muzyki na Jamajce (Bounty Killer, Beenie Man, Capleton, Wayne Marshall i można by tak wymieniać godzinę). O sobie samych, planach i pomysłach opowiadali krótko, z uwagi na pośpiech, wszyscy trzej obecni członkowie składu: Kunley McCarthy, Andre ‘Suku’ Gray i Mark ‘Meandawg’ Henry.

Łatwo jest zostać selektorem Kinga Jammy’ego?
Kunley McCarthy: Czysty przypadek. Prawie jakbyś teraz wstał, poszedł do studia i tak się zaczęło (śmiech). Tak na serio, to każdy z nas ciężko pracował u Jammysa jako inżynier dźwięku.
Mark Henry: To była świetna praca. Dzięki niemu dużo dowiedzieliśmy się o muzyce. Pokazał nam masę rzeczy. Przede wszystkim jak robić to dobrze, jak nie popełniać błędów.

Pracowaliście z królem ładnych parę lat, ale skusiło was inne wydawnictwo, mam na myśli Natural Bridge z Nowego Jorku, dla których zaczęliście produkować. Co takiego wam zaoferowano za zmianę klubowych barw?
Mark Henry: (śmiech) Nie było żadnej specjalnej oferty. Koleś prowadził zupełnie niezłe studio. Na jego zlecenie zrealizowaliśmy kilka produkcji, a on w zamian pozwolił nam swobodnie korzystać ze studia. Podwójny interes.

Powiedzcie gdzie i kiedy poznaliście Wayne’a Marshalla?
Kunley McCarthy: Wayne był od zawsze najlepszym przyjacielem jednego z synów Jammysa – Baby G. Dlatego bardzo często pojawiał się w studio. To tam się poznaliśmy. Prawdę mówiąc nie pamiętam już kiedy było to dokładnie, bo widywaliśmy się wielokrotnie. Niemniej podczas jednej z sesji pojawił się i już.

Przez kilka ostatnich lat było o was wyjątkowo cicho jeśli idzie o imprezy, czy wydawnictwa. Pojawialiście się sporadycznie. Teraz znów masa koncertów, nowy  album. Co działo się z wami przez ten „cichy” okres?
Andre Gray: Wcale nie powiedziałbym, że to był spokojny, czy cichy okres, bo cały czas dużo się działo. Jakby nie patrzeć imprezy to tylko część naszej działalności. Zajmowaliśmy się w tym czasie głównie produkcją oraz promocją innych artystów. Naszym głównym zadaniem było właśnie działanie na rzecz wsparcia innych ludzi z branży. Mamy w tym jakieś doświadczenie, którym chętnie się dzielimy. To wymaga czasu i zaangażowania. Mogło wydawać się, że o nas nie słychać, ale tak na serio to ciężko pracowaliśmy.

Wyjaśnijcie czy jest Bada Bada Gang?
Mark Henry: Bada Bada Gang to grupa artystów, którzy oscylują gdzieś w okolicy Ward 21. Mam tu na myśli Point-O, DeeWunn, Ci’K, Marcy Chin (w skład ekipy zaliczają się także Natalie Storm, Timberlee i Tifa – dop. red.). To coś na kształt grupy wsparcia. Występujemy razem, razem pracujemy. Promujemy się nawzajem. Cały czas szukamy też nowych twarzy. Pomagamy młodym wykonawcom wystartować na scenie, rozwinąć karierę. Bada Bada Gang to taki nasz obóz. Nazwa pochodzi od pierwszego wyprodukowanego przez nas riddimu „bada bada”.

Skoro już o tym riddimie, to chciałbym zapytać jak doszło do tego, że został wydany niezależnie przez 2 wydawnictwa – Jammysa i Shocking Vibes w mniej więcej tym samym czasie?
Andre Gray: To ja byłem odpowiedzialny za produkcyjną stronę tego przedsięwzięcia. Sprawa wyglądała tak, że rytm spodobał się Beenie Manowi. Dostał więc ode mnie podkład, ale jakoś nie spieszył się z nagraniem na nim swojego głosu. W międzyczasie wyprowadził go do Shocking Vibes, gdzie wzbudził zainteresowanie. My postanowiliśmy zrobić z tego duże wydawnictwo – zaprosiliśmy wielu gości do udziału. Ostatecznie pojawił się także Beenie. To był rok 1999. Niedługo później w Shocking Vibes pojawiło się kilka  singli na tym podkładzie. Jednak według mnie należy o nich myśleć jako o zupełnie odrębnym projekcie. Dla nas samych oryginalną wersją jest ta wydana przez Kinga.

Rozumiem, że Marcy Chin jest świeżym nabytkiem w ekipie.
Mark Henry: Marcy została nam przedstawiona przez oryginalnego członka Gangu – Natalie Storm. To ona przyprowadziła ją pewnego dnia do studia. Dowiedzieliśmy się, że jest zainteresowana robieniem muzyki, a my pchnęliśmy sprawę na właściwe tory.

Chciałbym zapytać także o polski akcent w waszej historii, a mianowicie współpracę z łódzkim producentem Dreadsquadem. Jak doszło do tej kooperacji?
Kunley McCarthy: To chyba wydarzyło się za pomocą Facebooka. Choć nie jestem pewien, bo to jednak było kilka lat temu. W każdym razie, o ile dobrze pamiętam, wysłał do nas wiadomość, że bardzo chciałby zrobić z nami kawałek. Powiedzieliśmy – OK, przyślij nam swój podkład i zobaczymy co się da zrobić. Kiedy go posłuchaliśmy, to naprawdę nam się spodobał. Dzięki temu współpraca się zacieśniła. Powiedziałbym nawet, że łączy nas mała przyjaźń.

W jednym z wywiadów udzielonych w 2006 roku jeden z was powiedział, że Ward 21 to 4 osoby i tak długo jak będziecie działać razem, będzie działać Ward 21. Rumblood (Ronaldo Evans, były członek składu – dop. red.) nie występuje już z wami, a jednak nazwa została.
Mark Henry: Rumblood właściwie nie opuścił grupy. Przynajmniej oficjalnie. On po prostu opuścił Jamajkę. Jego emigracja była dla nas ciosem. Każdy z nas kocha muzykę, ale jest też życie, które pędzi naprzód. Dom, rodzina. To był jego wybór. My robimy nadal swoje.

W wywiadach przyznajecie się, że waszą inspiracją na początku kariery był General Degree. Biorąc pod uwagę wszystko, co wydarzyło się w muzyce przez tych kilkanaście lat waszej działalności, kto nakręca was do działania obecnie?
Mark Henry: My sami (śmiech).

A słyszałem, że podobno niektórzy artyści boją się pojawić w studio z uwagi na obawę przed wkroczeniem na teren Waterhouse (dzielnica Kingston okryta złą sławą z powodu działalności gangów i licznych zbrodni na tle rabunkowym itp.).
Mark Henry: Nie. To nieprawda. Inna sprawa, że my już nie nagrywamy w Waterhouse. Myślę, że ktokolwiek sprzedał taką informację w mediach, użył jej prawdopodobnie jako wymówki.

Pamiętam, że takiego argumentu użyła Tanya Stephens w jednym z wywiadów, gdy ktoś zapytał, czy nie pojawiłaby się na jednym z waszych riddimów.
Mark Henry: OK. Nie jest mi znana ta historia.

Jesteście uzdolnionymi producentami, muzykami, ale pamiętać należy, że znaczna część waszych produkcji była dodatkowo wsparta krokami tanecznymi. Wiele z produkcji z początku XXI wieku to bardzo charakterystyczne układy. Czy prócz warstwy muzycznej udzielaliście się kiedykolwiek w kwestiach choreograficznych?
(ogólny śmiech)
Mark Henry: Nieeee. Nigdy się w to nie bawiliśmy. To zupełnie nie nasza bajka. Jesteśmy słabi w tańcu.

Ale na scenie wywijacie często jak szaleni.
Mark Henry: Zawsze! (śmiech).

Zdradźcie kilka szczegółów dotyczących waszej nowej trasy i planów związanych z wydawnictwami.
Mark Henry: Obecnie skupiamy się przede wszystkim na promocji „Still Disturbed”. Jako, że rzecz została wydana w Europie musimy podjąć pewne wysiłki, by krążek miał szansę ukazać się także w Stanach, czy na Jamajce, gdzie ludzie też jeszcze go nie znają. Tak naprawdę, to do dziś nie ustaliliśmy kto będzie odpowiedzialny za to wydawnictwo poza rynkiem europejskim. Mamy nadzieję, że nasz menadżer Pionear się sprawdzi (śmiech). Poza tym cały czas nagrywamy dużo piosenek. Otrzymujemy masę riddimów, chętnie udzielamy się wokalnie na produkcjach innych ludzi. Do tego sami sporo nagrywamy, produkujemy, jeździmy, promujemy. Jesteśmy zajętymi ludźmi.

W takim razie dam wam chwilę odpocząć. Serdeczne dzięki za poświęcony czas!
Andre Gray: Było nam miło. Dziękujemy.

Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 24.

PODZIEL SIĘ
Poprzedni artykułC(l)ipy z pieprzykiem
Następny artykułKaman: Dyslektyk cyfrowy

DODAJ KOMENTARZ