Dowódca międzygalaktycznych i muzycznych podróży

0
1995

Zmarł współzałożyciel legendarnych formacji Kryzys, Brygada Kryzys, Izrael i Armia oraz wielu innych projektów, czołowy kompozytor i polski muzyk rockowy Robert “Afa” Brylewski.

– Z wielkim żalem powiadamiamy, że dziś rano, po kilkutygodniowej śpiączce, spowodowanej ciężkim urazem zmarł Robert Brylewski. Nasz tata, partner, syn, przyjaciel, dowódca naszych międzygalaktycznych i muzycznych podróży. Prosimy o uszanowanie naszej prywatności w tym trudnym czasie – napisano na fanpage formacji Kryzys.

Robert Brylewski grał i komponował również w takich formacjach jak m.in. Max i Kelner, Falarek Band, The Users, Dyliżans, Poganie, 52UM, tworzył także muzykę elektroniczną. Był cenionym producentem muzycznym, a w jego studiu Złota Skała świetne materiały nagrało wiele polskich zespołów podziemnych. Miał 57 lat.

Oto fragment wywiadu, jakiego udzielił kilka lat temu naszemu magazynowy w Toruniu, podczas festiwalu Afryka.

– W jakimś wywiadzie wyczytałem, że kiedy usłyszałeś Tilt, postanowiłeś olać szkołę i zająć się graniem. Wtedy też olałeś poprawę maturalną.
– To nie było na skutek Tiltu, ale przy okazji. To był koncert w „Hybrydach”. Dowiedziałem się o nim przypadkowo w ostatniej chwili i wpadłem. Nawet wystrój sceny był wtedy fajny, bo oni mieli taką czarną kotarę z napisem „Tilt”. Oni już wtedy grali coś, co było ponad punk rocka, to było bardzo prekursorskie, co widać teraz, po latach. Tam był świętej pamięci Luter (Jacek Lenartowicz – dop. aut.) i po czasie widać, że to był najfajniejszy koleś z nas wszystkich, z tej naszej generacji.

– A wracając do szkoły…
– …podjąłem wtedy decyzję, na tym koncercie. Głupio to mówić, ale to się też wiążę z pierwszym zapaleniem marihuany. Nie, żebym się ostro najarał, ale zapaliłem. To był rok ’80 i zastanawiałem się co dalej. Wszystko było niepewne, w zasadzie hekatomba wciąż wisiała nad naszym krajem, jacyś sowieci, jakiś Breżniew… kto to jest w ogóle…I ja mam się do tego podłączyć? Stwierdziłem, że nie, że mam warunki, żeby spróbować inaczej. Nie miałem ochoty na kompromis. Nie było więc tak, że z jednej strony muzyka, ale jeśli się nie uda, co coś innego, że będę też działał na innym torze. Jestem strasznym asekurantem, ale w tej dziedzinie akurat jest wyjątek.

– Więc zlałeś maturę i jej nie masz?
– Nie mam. Nigdy też nie miałem problemów związanych z jej brakiem. Rodzice mi mówili, że to jest ważny papierek, bo to w sumie papierek. Rozumiem ich troskę, ale wtedy działałem bez asekuracji. Być może gdyby czasy były inne, ale

– Czyli bunt?
– Wręcz przeciwnie. Przecież moi rodzice to byli super freaki, w porównaniu ze mną. Jeździli po świecie, bo byli tancerzami zespołów Śląsk i Mazowsze. Gośćmi w naszym domu byli Ewa Demarczyk, Skaldowie i wielu innych. Były balangi z pianinem i ja jako gówniarz dorastałem w takiej atmosferze.

– Czy młodym ludziom polecałbyś pójście tą drogą co ty? Olejcie maturę i zajmijcie się graniem?
– Jeśli będzie mu niepotrzebna, to po co? Bo są rzeczy, które z jej posiadaniem się wiążą. Ale w tej dziedzinie, w której ja chciałem działać to nie było potrzebne. Bo zobacz – muzyka i realizacje studyjne, bo na tym mam straszny zakręt – to co ja mógłbym tu zdziałać? Poszedłbym do szkoły, gdzie jest podręcznik z ’58 roku, a jej ostatni rozdział był o tym, że się wprowadza… stereofonię. Przeczytałem tę książkę, ona jest potrzebna, bo z niej dowiedziałem się o tym, że jest coś takiego jak higiena i jak uniknąć bądź nie spowodować u siebie czegoś, co się nazywa nadwrażliwością słuchową. Jest też tabela, w jakich rejestrach jakie instrumenty pracują. Nie wiem czy wiesz, że głos ludzki jest na takim samym paśmie jak saksofon – od 100 do 10 tysięcy Herzów. A waltornia ma już bardzo wąskie pasmo, bo tylko do 3 tysięcy. Tego typu wiedza w nagraniach była uzupełniająca, bo to, z czego się naprawdę uczyłem, to były periodyki zagraniczne. Cierpliwość się opłaciła, bo poznałem ?Marcina Millera, on zobaczył jak ja jadę po bandzie i załatwił mi prenumeratę trzech najlepszych zagranicznych pism o pracy w studiu. Miałem dostęp do wiedzy, która była kompletnie nieosiągalna. Tam było o tym, jak nagrywali Iggy Pop, czy David Bowie. Tam nie ma takie zasady, że pni tę wiedzę gdzieś pod kołdrę chowają. Oni się tą wiedzą dzielą. Tam samo jak ja mam potrzebę opowiadania o tym, bo zdaję sobie sprawę, że to co umiem, to już przeszłość. Mogę zdradzać swoje tricki studyjne czy muzyczne, bo ona już mnie nie interesuje, mnie interesuje to co dalej. Czasami ludzie pytają mnie „czemu ty tak zdradzasz patenty”. To jest totalne niezrozumienie. Dzięki temu, że była Złota Skała, były takie możliwości, to dzięki temu Jarek „Smok” pracuje z Dziurexem, kształci się tam totalnie, Zuber przy „Legendzie”, niestety nie doczekał tego świętej pamięci Marek Grzesik. Ale to fajna sprawa. Chciałbym do tego kiedyś wrócić.

– W ogóle Marcin Miler o taka szara eminencja…
– To bardzo ważna eminencja (śmiech). To taki totalny, prawdziwy hippis. Było to w czasie, kiedy w Izraelu grał Paweł Szanajca, Żwirek był wtedy jeszcze na basie, był też Banan, który z Szanajcą w Armii grał. To taki sezon koncertów był. Paweł był związany z Marcinem przez rodzinę jakoś. No i kiedyś gramy w „Hybrydach” próbę jak zwykle, a w drzwiach pojawia się jakiś wielki wąsacz i mówi, że on jest Marcin Miler z Londynu i jest fanatykiem rock’n’rolla. Faktycznie, wiedzę na temat muzyki tamtych lat miał olbrzymią, był na Rolling Stonesach w Pekinie. To nie jest facet dziany, nie jest jakimś milionerem, ma pod sobą najwyżej czterech pracowników sezonowo i robią meble. Ale wyposażył nas w sprzęt, mnie w periodyki, zaprosił nas do Londynu. Spaliśmy w kiepskich warunkach, ale nikt nie narzekał, bo wyjechaliśmy z nagraną płytą. Drugi człowiek, który zrobił dla nas wielką rzecz w tamtych czasach to Derek Fevrier. Ja nie jestem człowiekiem religijnym w sensie karmicznym, ale facet zrobił w studiu Mad Professora z „1991” takie rzeczy, że to zjawiskowe było.

– Podobno w szkole aniołem w ogóle nie byłeś, bo jednemu nauczycielowi chciałeś natrzaskać, bo coś o twojej mamie powiedział złego.
– Ta moja szkoła to było nieporozumienie, bo ona była prowadzona przez PAX. Nie było mnie przy wyborze szkoły, oceny miałem raczej średnie. Nie uczciwie wygrałem olimpiadę geograficzną RWPG i miałem możliwość wyboru szkoły. Pojechałem sobie wtedy w nagrodę z kumplem do Bułgarii, wracam, a matka mówi, że wybrali mi szkołę, podobno najlepszą w Polsce i że jest nawet pływalnia i same chłopaki. Pytam: „Mamo, ale za co?” A ona, że nie dopilnowała wszystkiego, bo byłem chrzczony, ale u komunii nie byłem. Zaczęła się więc taka przygoda, o której można by osobny wywiad zrobić. Bo krótko to trwało, by funkcjonowałem tam niecały rok, aby było wiele wydarzeń. Rządził był tam ksiądz, który zwracał się do wszystkich per „bydlaczku”. Przed naszym przyjściem ktoś mu podpalił z tyłu sutannę zapalniczką, bo nie wytrzymał. Z drugiej strony, z perspektywy czasu, widzę, że to nie była szczęśliwa persona, ten ksiądz, bo jak był w partyzantce, to mu granat obok ucha walnął i był głuchy. Dyrektorem był z kolei gość odgrywający w tej szkole rolę drugoplanową, który przypominał biseksualistę. W każdym razie ja nie chuliganiłem. Mieliśmy taką paczkę z chłopakami z ulicy Pańskiej, był tam Mrówa z Immanuela, i wpadliśmy na głupi pomysł, że będziemy polskie dziewczyny przed Arabami bronić. Plan był taki, że się przebierzemy, będziemy mieli butelkę owiniętą w kocyk i przywalimy takiemu w łeb, skroimy portfel i jeszcze powiemy: „Nie rusz naszych pięknych dziewczyn, bo masz kiłę arabską”.

– Doszło do realizacji?
– Było blisko. Najlepsze było to, że wypchaliśmy sobie policzki papierem toaletowym i przykleiliśmy sobie sztuczne wąsy. Mrówa powiedział, że to on uderzy, bo on zawsze miał takiego powera. Kręciliśmy się pół godziny po pasażu i nie było żadnego Araba. Wreszcie pozbyliśmy się tego makijażu, wracamy przez Dworzec Centralny do domu i nagle pojawia się człowiek jak ze snu. To był jakiś starszy gość, który ewidentnie szukał zaczepki i doczepił się szczególnie do mnie. Była to jakaś ciemna uliczka i reszta chłopaków podpuszczała mnie: „Robo, pier… mu” Długo się wahałem, a że nie umiem za bardzo bić się rękoma, to sprzedałem mu cios z czaszki, po którym zresztą rozciąłem sobie skórę. Przywaliłem mu chyba trochę za mocno i ten moment, gdy ja stałem jakieś 30 metrów obok i czekałem aż on się podniesie… nie zapomnę tego. Myślałem, że zabiłem człowieka, a miałem przecież wtedy niecałe 16 lat. Byłem kompletnie odrętwiały.

– Ale przeżył?
– Tak, podniósł się. Ale sama świadomość tego faktu, że on leży i nie wiesz, czy mu coś nie pękło w główce, odbiła się na mnie mocno.

– Co do twojej głowy, to ze względu na jej kształt, wróżono, że zostaniesz księdzem.
– To matce tak powiedzieli i to funkcjonowało na zasadzie takiej anegdoty rodzinnej. Tak powiedział lekarz, ale faktycznie, mam takiego garba na głowie, tylko musisz dotknąć ręką, nie bój się (śmiech). No i sobie zażartował, że będzie ksiądz. Weź teraz wyobraź sobie, jak się czuje młoda kobieta, kiedy jej mówią, że księdza urodziła.

– W ogóle rodzice twoi podobno śpiewali i tańczyli w Zespole Pieśni i Tańca Śląsk? To ty muzyczne dziecko jesteś.
– Właśnie dlatego nie mam żadnych zahamowań typu, że „biały nigdy nie zagra na instrumentach perkusyjnych dobrze, a czarny zagra”. Muzyka to było coś w czym wyrastałem i już jako gówniarz wiedziałem, że takie określenia to brednie. Dziś na szczęście już nie jest to takie nagminne, ale wtedy takie przesądy pokutowały. Najbardziej zabawne było, jak do naszej załogi dołączył jakiś czarnoskóry koleś i okazywało się, że za cholerę nie potrafi grać na bębnach. Parę miesięcy próbowali go wdrożyć i się nie udało. On miał chyba na imię Kuba i później się gdzieś z Polski deportował.

– Słuchałeś tego, co rodzice nagrywali? Masz jakieś płyty?
– Nieeee. Ja byłem już tzw. high-tech. Jak rodzice się wyprowadzili ze Śląska, to ojciec zaczął występować z Mazowszem, a matka pracowała w Estradzie, ze Skaldami gdzieś jeździła po Rosji. Wiesz, jak to jest, gdy jest laba. Rodzice są ciągle na próbie, albo gdzieś śpiewają lub tańczą, a ty masz pięćdziesiąt albo sto cioć fajnych. Choć dopiero gdy dorosłem i stałem się mężczyzną zaczynałem docierać jak fajnie jest mieć tyle fajnych cioć (śmiech). Były bardzo ładne, bo to była ostra selekcja spośród pięćdziesięciu tysięcy ludzi.

– Miałeś też dziadka z Węgier, który cyrkiem kierował.
– Tak, ale nie jestem w stanie o nim wiele opowiedzieć, bo w mojej rodzinie jest wiele tajemnic, i nie wszystko mi mówili. Inna sprawa, że też się specjalnie tym nie interesowałem. Ale dopiero jako 45-letni mężczyzna dowiedziałem się jak zginął mój dziadek od strony matki, którego nigdy nie znałem, bo zmarł przed moimi urodzinami. Dlaczego mi tego nie powiedziano? Bali się, żebym nie poszedł jego drogą. Dziadek był fanatykiem wyścigów na Służewcu, ale to jest pikuś. Miał też niestety wielką słabość do blondynek i zginął, bo dostał kosę siedząc na kiblu od zazdrosnego męża, który był ubekiem. Zmarł po roku czy dwóch ciężkich męczarni, bo coś mu źle pozszywali. Ciężko zapłacił za swoje uciechy.

– „My, uczniowie liceum, czuliśmy się prawie bezkarni, byliśmy gówniarzami, którzy dokazują, ile wlezie, w całym tym bajzlu, który już prawie nikogo nie obchodził” – tak mówiłeś o działalności Kryzysu. Izrael to była już poważniejsza sprawa?
– Pod koniec Kryzysu było już trochę takie rozpasanie. Wypiliśmy trochę piwka i winka i poszliśmy na pochód pierwszomajowy na naszą klasą. Nieśliśmy symbolicznie flagi kijkami do góry i kazali nam krzyczeć „Hej, hej, idzie Rej”, a my krzyczeliśmy „Hej, hej, ju-es-ej (USA)”. Nie byli już nawet w stanie wprowadzić wobec nas jakichś represji, bo ten system już powoli się sypał. Izrael to była jednak nazwa związana z narodem ukaranym, to było już poważne.

– Czy kiedy w 1982 r. zakładałeś Izrael, byłeś osłuchany w reggae? Bo wtedy punki słuchali reggae.
– Trudno to nazwać, żebym był osłuchany. Osłuchany to był Tomek Szczeciński, który grał na gitarze w Rastarr oraz jacyś inne starsi koledzy jak Magura. Mnie się podobały wtedy duby i takie dźwięki, natomiast kompletnie nie rozumiałem Marleya i tego całego zamieszania związanego z jego osobą. Dopiero później poczułem tę rytmikę, ewidentnie pod wpływem „zieleniny”, kiedy siedziałem u Kelnera, a u niego były duże głośniki, to posłuchałem „Rastaman Vibration” czy „Babilon by Bus” i posłuchałem co w środku kawałka robią gość na hi-hacie i basista, to było coś, co pamięta się na całe życie. Tyle, że nie jest to jakaś rytmika afrykańska, to jest rytmika, którą my także posiadamy, tylko tam było to perfekcyjnie wykorzystane.

– Izrael nagrywał w latach 80., obok Daabu, najczęściej z polskich zespołów. Gedeonowi Jerubbaalowi nie udało się nagrać niczego, a wy wydaliście szybko 3 płyty. To dlatego, że byliście z Warszawy?
– Myślę, że nie. My byliśmy straszliwie płodni, skład bardzo się nam zmieniał, a w ciągu pół roku byliśmy w stanie mieć już kompletnie nowy materiał, 18 utworów i to nawet nie zostało wydane. To Sławek Gołaszewski ma gdzie ponagrywane. To było związane też z tym, że w czasach naszego grania w „Hybrydach” było tam osiem kapel i były rotacje w składach. Gedeon za długo zwlekał z wydawaniem materiału, tak jak Immanuel i mówiło się o tym, jak o przenoszonej ciąży. Gedeon to byli zresztą perfekcjoniści, oni to traktowali straszliwie ambicjonalnie i my się po pewnym czasie dowiedzieliśmy nawet, że to jest rywalizacja…

…Czasem odnosiłem wrażenie, że to syndrom oblężonej twierdzy, że to taka wojna z „Warszawką”.
– Trochę tak. Ale było trochę nieporozumień, bo oni się zdaje się obrazili za to, że nie zagrali na Róbrege, że ich nie zaprosiliśmy. Ale to było tak, że siłą rzeczy, jak nie w tym roku, to w następnym by zagrali. Nikt im złośliwości nie robił. Nie było też z naszej strony jakiejś chęci rywalizacji, a to właśnie w tę stronę poszło. Pamiętam, że kiedyś trochę „polecieli” w Gorzowie, bo załatwili nam nocleg w jakiejś szkole, na polówkach, a ja z żoną i z dzieckiem. Ale nie należeliśmy do zespołu narzekającego, więc na próbie, kiedy mieliśmy opracowywać materiał, który zagramy, to zaczęliśmy grać jakiś jazzik, ja założyłem kapelusz, który gdzieś znalazłem i zacząłem bredzić o strasznej podróży, którą przebyliśmy i „Warsie” w pociągu. Ci z Gedeona to usłyszeli i nie mogli zrozumieć, jak na próbie można nie ćwiczyć utworów. Oni byli tak wyćwiczeni, że my wymiękaliśmy, wszystko było zagrane perfekcyjnie, kopary nam opadały. Ale oni chyba nie wytrzymali emocjonalnie, dali sobie w banię i zawalili występ. Tymczasem my zagraliśmy dwa improwizowane utwory, też na bani, ale wyszedł nam bardzo dobry koncert, tak niechcący. No i takie to były nieporozumienia.

– Jak się wtedy załatwiało kontrakty płytowe? Szło się do wytwórni czy trzeba było mieć znajomości?
– Wtedy nie można było działać bez menedżera, ale to były inne warunki i inna jakość. Nawet gdy Kryzys go miał, to wszystko odbywało się sprawniej. W Izraelu byli to przeważnie kumple, albo Krzysiek Koziński, albo dalszy kolega Mirek Dobkiewicz albo Krzysiek Kownacki, który pracował też z Maanam. Tych ludzi przewijało się sporo i zazwyczaj to był jakiś zaprzyjaźniony z nami człowiek.

– Czyli wtedy bez takiego człowieka ani rusz?
– Mógł się nawet na tym kiepsko znać, ale trzeba było, bo my byliśmy kompletne dupy wołowe i nie mieliśmy o tym pojęcia. Należeliśmy w tej dziedzinie do biura antytalentów.

– Można było zarobić na takich nagraniach?
– Najlepiej zarobiłem na płycie Brygady, bo to odbywało się na starych układach, jakiś wielki nakład i stan wojenny. Była to równowartość malucha. Prawie nic nie zarobiliśmy na „Duchowej rewolucji”, bo wtedy nastąpiła degradacja pieniądza. Wtedy było tak, że jednego dnia miałeś 10 tysięcy, a następnego rano to już było 60 złotych (śmiech). Ale nigdy nie zaliczyliśmy jakiegoś wielkiego obłowienia.

Cały wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 16.

DODAJ KOMENTARZ