SAMORY I “Kocham muzykę”

0
2798

Pośród głosów młodszego pokolenia artystów sceny reggae ostatnimi laty głośno o podopiecznym Roryego Gilligana, lepiej znanego jako „Stone Love” – człowieka instytucji jeśli idzie  o kulturę sound systemową, a także świetnego producenta. Samory I, bo z nim miałem przyjemność porozmawiać letniego wieczora w Ostródzie, to kolejny wybitny przedstawiciel nowej szkoły artystów conscious roots. Jego dokonania, mimo krótkiego stażu na scenie, zaprowadziły go już naprawdę daleko w rankingu, a ja mam nadzieję, że przez długie lata będzie świecił w panteonie gwiazd muzyki z małej wysepki z archipelagu Wielkich Antyli.
SAMORY I
F.C.: Twoje prawdziwe imię brzmi – Samory-Toure i jak mniemam zostałeś tak nazwany po wojowniczym, muzułmańskim wodzu plemienia Diula. Jak Twoi rodzice wpadli na pomysł nadania Ci takiego imienia?
S.: Mój ojciec to bardzo inteligentny facet. Czyta ogromnie ilości książek, nieustannie czyta gazety. To był jego pomysł – on uwielbia się uczyć, pogłębiać wiedzę. To ojciec mnie nazwał. Moja matka, wierząc w inteligencję ojca stwierdziła tylko – tak, to imię mojego syna (śmiech).
F.C.: Wychowywałeś się w ciekawej części miasta – Kingston 10, czyli Half-Way Tree. Jak wspominasz młodzieńcze lata?
S.: Przede wszystkim jako bardzo radosny okres. Wiesz, w getcie zawsze jest dużo dzieci więc masz możliwość ciągle się bawić, bo zawsze znajdą się chętni do zabawy. Rzeczywistość dookoła jest może brutalna, ale możesz polegać na znajomych. Zewsząd otaczała mnie miłość i wsparcie od przyjaciół. Uwielbiałem grać w piłkę, a że to gra zespołowa, to zawsze ktoś był chętny by pokopać.
F.C.: Wyczytałem gdzieś, że matka nazywała cię Dreadlocks. Twoi rodzice byli rasta?
S.: Gdzie ty to wyczytałeś (śmiech)? Rzeczywiście tak na mnie wołała, ale nie, moi rodzice nie są rasta. Mama wołała na mnie Dreadlocks dlatego, że od dziecka kochałem Boba Marleya. Ale jako dziecko bałem się jego włosów. Pamiętam ten moment kiedy śpiewałem którąś z jego piosenek, a chwilę później zobaczyłem teledysk z jego udziałem i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Po prostu wystraszyłem się jego fryzury (śmiech). Mam ten obraz w głowie do dzisiaj, choć mogłem mieć wtedy może ze 3 lata. Od tamtej pory w domu zaczęto wołać na mnie Dreadlocks.
F.C.: Kojarzę, że prócz fascynacji Bobem byłeś też jako dziecko oddanym fanem Sizzli. Któregoś dnia zapytałeś nawet ojca, gdzie ów artysta mieszka i kazałeś się tam zaprowadzić.
S.: (śmiech) Ciągle jestem fanem Sizzli, ale skąd Ty wiesz takie rzeczy? Rozmawiałeś z kimś z mojej rodziny? Tak, to prawda. Sizzla to jeden z moich ulubionych artystów.
F.C.: To teraz chciałbym przejść do twoich muzycznych dokonań – jak wspominasz okres spędzony w JDT?
S.: Od zawsze wiedziałem, że umiem śpiewać. Od zawsze wiedziałem, że chcę śpiewać. Mój mama jest oddaną członkinią Kościoła Adwentystów. Zaprowadzała mnie do kościoła. A musisz wiedzieć, że nie byłem grzecznym dzieckiem. Ciągle rozrabiałem. Także w kościele. Pamiętam jak z przyjacielem z przedszkola zepsuliśmy kiedyś poręcz w naszym kościele kiedy bawiliśmy się na balkonie. On się wychylił i prawie poleciał w dół. W ostatniej chwili go złapałem i to za gardło. Był większy i cięższy ode mnie więc niestety polecieliśmy w dół. Wszyscy myśleli, że się biliśmy. Dobrze znali i jego i mnie, wiedzieli że lubimy rozrabiać (śmiech). Po całym zajściu zaprowadzono nas na takie duże spotkanie, coś w stylu narady, bo ustalić co z nami zrobić. Pamiętam kiedy wszystkie oczy skierowane były na mnie. No i okazało się, że mam dołączyć za karę do chóru. To nie była fajna sprawa. Kazali mi śpiewać ”Oh happy day” (jedna z najpopularniejszych pieśni gospel – dop. red.). Bardzo nie chciałem tego robić. Mimo, że umiałem śpiewać to nie podobało mi się bycie chórzystą, który jest rozrabiaką. Wołałem być po prostu rozrabiaką (śmiech). Śpiewać lubiłem tylko dla siebie, nie dla innych i na pewno nie w takiej formie. Ale od tego się właśnie zaczęło. Śpiewałem z przyjaciółmi i kuzynami  Dexterem, Jonathanem, Justinem i wieloma innymi. To tam nauczyłem się kontrolować głos – mimo, że nigdy nie byłem na żadnej lekcji śpiewu. Ciekawe, że podczas konkursów gdziekolwiek się odbywających wygrywaliśmy wszystko, a capella.
F.C.: Czyli mimo wszystko to był dobry czas…
S.: Tak, wyjątkowy. To było coś naprawdę dobrego.
F.C.: Z tego co wiem, to córki Earla „Chinna” Smitha – Susu i Jahmelia namówiły cię byś spróbował swoich sił solo.
S.: Już ci mówię jak to było. JDT już wtedy nie istniało. Nie  chodziłem też już do kościoła. Miałem wówczas jakieś 14-15 lat. Zacząłem pracować, by mieć jakieś pieniądze. Właściwie zmuszano mnie bym w ogóle chodził do szkoły. Muzyka poszła w odstawkę. Nie miałem na nią czasu. Z czegoś trzeba było żyć. Trwałem w tej sytuacji naprawdę długo, aż w którymś momencie wpadłem w poważne problemy. Naprawdę poważne. Zostałem nawet postrzelony. To był punkt zwrotny. Miałem 23, a może już nawet 24 lata. Ciągle jednak powtarzano mi, zwłaszcza w domu, że mam dar, z którego powinienem korzystać. Często kręciłem się po mieście odwiedzając różne miejsca. W jednym z nich Susu i Jahmelia ćwiczyły śpiew. Lubiłem chodzić ich posłuchać. Aż pewnego razu jedna z nich zapytała czy ja też śpiewam. A kiedy powiedziałem, że tak, namówiły mnie bym coś zaśpiewał. No i zaśpiewałem kawałek (tu Samory śpiewa „Save Room” Johna Legenda). No i tak to się zaczęło. Tamta chwila zmieniła wszystko. Właściwie mogę powiedzieć, że zaprowadziła mnie aż tu, gdzie teraz jestem (śmiech). Ludzie nie kojarzyli, że za młodu śpiewałem. Wielu kojarzyłem się jedynie z problemami i futbolem (śmiech). Dopiero Bridgett we mnie uwierzyła.
F.C.: Mówiąc Brigettt masz na myśli Bridgett Anderson – twoją managerkę z Firstborn Management (była odpowiedzialna za kariery takich artystów jak m.in. Michael Rose, Judy Mowatt, Marcia Griffiths, Garnet Silk, Beres Hammond czy Maxi Priest – dop. red.)?
S.: Tak.
F.C.: A jak trafiłeś pod jej skrzydła?
S.: Wiesz, ona mieszka dosłownie kilka minut marszu od mojego domu. Co ciekawe wiele razy przechodziłem koło jej domu i bardzo mi się podobał. Potem zobaczyłem, że mieszka tam jakaś rasta kobieta. Aż wreszcie mogłem przestąpić próg jej domu.
F.C.: W krótkim czasie światło ujrzał twój pierwszy singiel „Just believe” wydany przez Ajang. Pamiętasz jak się wówczas poczułeś?
S.: To ciekawe, bo dosłownie chwilę wcześniej trochę przystopowałem z działalnością muzyczną. Bridgett naciskała bym nagrywał, bym mógł podzielić się swoimi piosenkami z ludźmi. Ja w głowie miałem chęć dogonienia swojego ojca jeśli idzie o zasób wiedzy, mądrość. Zacząłem czytać ogromne ilości książek. Utonąłem w nich. Ale zacząłem też pisać teksty. To była pierwsza świadoma piosenka jaką nagrałem. Chciałem by jej platformę muzyczną stanowiło roots – wydawało mi się najlepiej pasującym gatunkiem. Takie surowe, prawdziwe. No i nagle – bum! Dalszą historię już znasz (śmiech).
F.C.: Współpracowałeś przez pewien czas dość intensywnie z Niney Observerem. Wiem, że planowaliście wspólnie wydanie albumu, ale Niney wyjechał z Jamajki i projekt nie wypalił.
S.: Tak i osobiście bardzo tego żałuję. Bo nie mogliśmy i nie możemy się dogadać w tej kwestii.
F.C.: Myślisz, że jest jeszcze szansa, by efekt waszej współpracy pojawił się na rynku?
S.: Niney jest maniakiem jeśli idzie o warunki umowy. Ja chciałbym się z nim dogadać, ale na razie nie znaleźliśmy płaszczyzny porozumienia. Wierz mi, że osobiście jestem otwarty na tę współpracę. Chcę by ten album się pojawił. To on stwarza problemy. Inna sprawa, że to były moje młode, mniej doświadczone lata, ale co tam. Fajnie jakby wyszedł.
F.C.: A jak doszło do współpracy pomiędzy tobą i Rorym Stone Love? Jak wspominasz moment kiedy się poznaliście?
S.: Ekscytacja, trochę zaskoczenie, niedowierzanie. Wiesz, ja znałem Roryego głównie z jego dokonań na scenie dancehall. Każdy krążek CD, kaseta, wideo, które kojarzy się z dancehallem – Rory jest na nim w jakiś sposób, w jakiejś formie. To o czymś świadczy. Stąd go właśnie znałem. Nie miałem pojęcia, że siedzi też w reggae. Nie wiedziałem, że jest rasta. To było ciekawe, bo kiedy pierwszy raz do niego przyszedłem prawie nie miałem dreadów. To on kazał mi je zapuścić. Spędziłem z nim sporo czasu, co pozwoliło mi na zmianę stylu mojego życia, sposobu myślenia, tego jak interpretuję i odbieram muzykę. Rory jest bardzo inteligentny jeśli idzie o muzykę. Na samym początku wydawał się człowiekiem, który nie bierze jeńców, był wymagający, oschły. Ale gdzieś tam czułem, że to się musi udać. Zawsze bardzo wierzyłem w swój przekaz. To, że chcę coś ludziom wyjaśnić w swoich piosenkach. Słuchając mnóstwa muzyki sam nauczyłem się czytać w niej emocje. Wtedy naprawdę zrozumiałem roots.


F.C.: To wyjaśnij proszę, skoro piszesz, że Rory jest rasta, a ja wiem, że ty sam jesteś zaangażowany społecznie, świadomy, w dodatku mocno wierzącym człowiekiem – jak to się stało, że 390 oficjalnych kopii twojego albumu „Black Gold” było sprzedawane za cenę 50 funtów brytyjskich?
S.: Nie wiem. Nie umiem ci odpowiedzieć na to pytanie. Musiałbyś to pytanie zadać Roryemu. Ja jestem wokalistą. Nie produkuję i nie sprzedaję nagrań. To Rory jest odpowiedzialny za to. Kiedyś powiedział, że poświęcił na ten krążek dużo czasu, wydał na jego produkcję dużo pieniędzy i chciałby by to się zwróciło. W sumie jak na to patrzę, to muszę przyznać, że kiedy masz na myśli muzyków z tzw. górnej półki, to Rory takich właśnie zatrudnił. Studio z górnej półki, elektryka na poziomie itd. Robił wszystko co było w jego mocy bym i ja czuł się komfortowo. W tamtym okresie paliłem ogromne ilości zielska. Ogromne. Wyobraź sobie, że potrafił przyjechać po mnie wczesnym rankiem, Zabrać do siebie, gościć, karmić. Kupował naprawdę drogie zioło. I musisz wiedzieć, że jeśli idzie o dobre zioło z moim kraju, to ono jest drogie. Rory zawsze kupował dla mnie najlepsze zioło. Ten człowiek odmienił moje życie. Jestem mu bardzo wdzięczny. I jak tak sobie pomyślisz, że te wszystkie wydatki przełożyły się na dzieło muzyczne, które kochasz ty, ona i on (Samory wskazuje palcami na ludzi w pokoju), a także ja sam, to jest to wartość. Nie mam prawa dyskutować z Rorym dlaczego sprzedaje album w takiej cenie. To jego sprawa.
F.C.: Pamiętam, że nie podobało ci się dodanie elektronicznych efektów do piosenek. Nie jesteś fanem autotune.
S.: Kiedy nagrywaliśmy nie miałem o tym pojęcia. Dowiedziałem się o tym kiedy album był już właściwie gotowy. W kwestii inżynierii dźwięku dużą robotę odwalił Rohan Dwyer (człowiek legenda jeśli idzie o miks albumów w świecie reggae, choć nie tylko. Był odpowiedzialny za miks krążków m.in. Lady Gagi, Nelly Furtado, Tiken Jah Fakoly, Beenie Mana, Sizzli, Culture, Tarrusa Rileya, Luciano, Alborosiego, Gentmemana i wielu innych – dop. red.). Jest jednym z najlepszych inżynierów dźwięku jakich znam. To on odpowiedzialny jest za miks. To jest człowiek, który nie podróżuje. On żyje w studio i właściwie go nie opuszcza. A jest znany na całym świecie.  Zatrudnienie go kosztowało kupę pieniędzy. Po pierwszych przesłuchaniach nie byłem zadowolony z użycia efektów. Przecież umiem śpiewać. Ale z czasem zaakceptowałem to. Dziś mogę powiedzieć, że zrobił świetną robotę.
F.C.: Jakiej muzyki, jakich artystów słuchasz na co dzień?
S.: Słucham dużo rapu. Słucham sporo reggae. Także dancehallu. Petera Tosha, Dennisa Browna, Boba Marleya, Cardi B, Chronixxa, no i oczywiście (Samory śpiewa) „Koffee come in like a rapture”. Kocham muzykę. Nie mam żadnych uprzedzeń jeśli idzie o muzykę.
F.C.: A plany wydawnicze? Możemy liczyć na coś od ciebie w najbliższym czasie? Z tego co wiem, w tym roku (lipiec 2019 – dop. red.) nie wydałeś jeszcze nic nowego.
S.: Rzeczywiście. W planach mamy nowy album, ale wyjdzie z pewnością dopiero w następnym roku. Mamy przygotowane 3 single, które powinny ukazać się w tym roku (z zapowiadanych ukazał się jedynie „Survive” na riddimie Rasta Soul od Upsetta Records – dop. red.).
F.C.: Rozmawiamy podczas twojej pierwszej wizyty w Polsce – jak widzisz jest tu rzesza oddanych ci fanów. Czym chciałbyś się z nimi podzielić na koniec naszego spotkania?
S.: W ogóle to chciałem zobaczyć Queen Ifricę na scenie (śmiech) (artystka występowała właśnie podczas nagrywania wywiadu – dop. red.). A tak na serio – jedność i siła. Tego potrzebujemy by prawdziwie godnie żyć. Bez względu na to gdzie jesteśmy – w Polsce, Afganistanie czy na Jamajce. Musimy zapomnieć o podziałach rasowych. W oczach Najwyższego wszyscy jesteśmy sobie równi. Pamiętajcie o tym zawsze. Rastafari!

Rozmawiał Arek “Bozo” Niewiadomski, foto: Przemysław „Kula” Grzesiak

DODAJ KOMENTARZ