Sedativa featuring Dawid Portasz „I”

0
1265
Sedativa featuring Dawid Portasz
„I”
(Offside, 2011)

Polskie zespoły reggae eksperymentowały, owszem, z folklorem innych krajów, ale były to pojedyncze piosenki. Po raz pierwszy mamy w naszym kraju do czynienia z projektem od początku do końca mieszającym gatunki, czyniącym to z wyczuciem i ze znakomitym efektem.

Znalazłem dla tej muzyki własne, nie wiem, czy pasujące określenie – oriental reggae. Bowiem trzeba zaznaczyć, że muzyki jamajskiej jest w Sedativie całe mnóstwo. Tyle że to reggae podane jest z orientalnymi przyprawami. Czasami kompozycje nimi aż kipią, a czasem są tylko lekko posypane, jak choćby w „Where is Zion” (ze świetnymi partiami saksofonu Tomka Busławskiego).

Są też oczywiście inne gatunki, bo przecież Dawid Portasz, gdyby nie związał się z reggae, teraz pewnie grywałby w jakiejś bluesowej kapeli. Są też soul oraz jazz, a znakomite aranżacje gwarantują świetni muzycy zespołu oraz zaproszeni instrumentaliści. Praktycznie o każdej z dziesięciu piosenek na tym krążku można napisać coś ciekawego.

W „Zion is where” zachrypnięty głos Dawida przypomina mi najlepsze czasu Joe Cockera. Z kolei w „Helmets on” niejeden ze słuchających może poczuć się zahipnotyzowany niczym kobra w wiklinowym koszyku na dźwięk charakterystycznej bliskowschodniej piszczałki, jakiej używali zaklinacze węży. Po chwili w dubowych „Made in China” i „Roots driver” wbijamy się w trans.

Ale nie jest tylko „ponuro”. Bo w „Ultimate goal” można odrobinę poskakać. W okresie, kiedy większość polskich zespołów jest do siebie bliźniaczo podobnych, Sedativa stawia na odmienność. Nie czyni tego z wyrachowania, ale ponieważ tak czują jej muzycy. Dzięki temu zespół jest niezwykle autentyczny, co w połączeniu z charyzmą dochodzącego wokalisty czyni ją jednym z najciekawszych zjawisk ostatnich lat w Polsce

Pytanie tylko, czy nasi fani są w stanie docenić tę „odmienność”. Wierzę, że ten moment już nadszedł. Może właśnie dlatego tak długo odkładano wydanie tej płyty, która nagrywana była już od 2008 roku.

Jarek Hejenkowski

Recenzja ukazała się w magazynie Free Colours nr 17.

DODAJ KOMENTARZ