MANUDIGITAL: TO CO JA OD ZAWSZE KOCHAŁEM W REGGAE TO KULTURA

0
9105

Podczas tegorocznego Róbrege miałem przyjemność spędzić sporo czasu z francuskimi gośćmi festiwalu pod wodzą mojego rozmówcy – utalentowanego producenta, multiinstrumentalisty, człowieka, który pasję do muzyki przekuł w zawód i dziś jego ksywa jest jedną z najgorętszych na europejskiej scenie muzyki reggae. Wielu wokalistów chciałoby z nim nagrywać, a wiedzcie, że kolejka ciągnie się kilometrami. Zaczynał od gry na gitarze basowej w pierwszej połowie lat 90-tych, by potem stawiać pierwsze kroki w produkcji muzycznej tworząc przebojowe remiksy. Dziś lata po całym świecie w charakterze muzyka, a jeśli kiedykolwiek w sieci natknęliście się na filmik z uśmiechniętym koleżką siedzącym na krzesełku, czy murku z Casio MT-40 na kolankach, obok którego śpiewa lub nawija znakomity artysta – to z pewnością wiecie o kogo chodzi. Przedstawiam wszystkim człowiek-orkiestra – Emmanuel Heron aka MANUDIGITAL

Bozo: Witaj Manu! Miło gościć cię kolejny raz w Polsce.
Manu: Ja także cieszę się, że znów tu jestem.
Bozo: Z twojej biografii dowiedziałem się, że wychowałeś się w prawdziwie muzykalnej rodzinie. Jak wspominasz te czasy kiedy wraz z dwoma braćmi założyłeś pierwszy zespół?                                                                                                                                 Manu: Sam początek tej historii dali moi dwaj bracia Poquito i Homer, którzy zaczęli grać na gitarach. Od razu zakochałem się w muzyce, choć sama nauka gry mi osobiście nie pasowała. Ale któregoś dnia jeden z braci przyprowadził swojego kumpla, który grał na basie. Jak zobaczyłem tę dziwną gitarę, to z miejsca mi się spodobała. Te 4 struny, głęboki, ciężki dźwięk. To było to. A kiedy jeszcze powiedział, że ma w domu dwie takie gitary i chętnie odda mi jedną z nich, to pomyślałem, że to będzie mój ulubiony instrument. Tak się wszystko zaczęło.          Bozo: Od jakiej muzyki zaczynaliście przygodę z graniem?
Manu: To był przede wszystkim rock. Graliśmy trochę w stylu Nirvany, Rage Against The Machine, trochę jak Iron Maiden i trochę jak Metallica (śmiech). Mieszaliśmy style w zależności od tego co nam w danym momencie się podobało. Pamiętam jak któregoś razu jeden z braci powiedział, że inna szkolna kapela szuka basisty i dodał, że urządzają przesłuchanie. Poszedłem na nie i okazało się, że chłopaki grają reggae, a nazywają się Jharmony.                                                                                                                            Bozo: Chciałem właśnie zapytać o to skąd wzięło się reggae w twoich muzycznych zainteresowaniach. Jak mniemam, to dzięki poznaniu chłopaków z Jharmony…
Manu: Dokładnie. Reggae odkryłem właśnie wtedy. Prawdę mówiąc miałem lekkie obawy, czy zacząć z nimi grać, bo byli trochę starsi ode mnie. Ja byłem jeszcze nastolatkiem, a oni mieli już po około 20 lat. Jako ciekawostkę powiem ci, że gitarzysta Jharmony to późniejszy gitarzysta Danakil.                                                                                                          Bozo: Pamiętasz który to był rok?                                                                                        Manu: Tak, to było w 1994 roku.                                                                                          Bozo: Rozumiem, że chłonąłeś wszystko, jak każdy młody człowiek, eksplorując nowy muzyczny styl, by poznać go jak najlepiej. Pamiętasz swoje pierwsze koncerty jako fan reggae?                                                                                                                                Manu: O taaaaak! Pierwszy koncert reggae jaki widziałem to LKJ – Linton Kwesi Johnson, potem było Israel Vibration i Buju Banton. I pamiętam, że podczas występu Buju po prostu wyszedłem z sali, bo nie mogłem tego wytrzymać (śmiech). Ten człowiek co chwilę stopował zespół, krzyczał „pull up, pull up”. Nie mogłem tego zrozumieć. Byłem wtedy fanem roots reggae, spokojnego, wyluzowanego, klasycznego. Wtedy Buju Banton był zbyt szalony dla mnie. Dzisiaj trochę żałuję, że tak szybko opuściłem jego koncert (śmiech).         Bozo: Przypuszczam, że każdy kto odkrywa muzykę przeżywa takie chwile. Ale to interesujące co mówisz, bo raggamuffin i dancehall w latach 90-tych, były we Francji bardzo popularne.
Manu: Zgadza się, ale ja dopiero odkrywałem tę scenę. Zaczynałem od klasyki. Na ostrzejsze odmiany czas przyszedł później.                                                                     Bozo: Wiem, że niedługo później zacząłeś budować własny sound system. To był ukłon w stronę jamajskiej tradycji?
Manu: Trochę tak, choć głównym celem jaki mi przyświecał była chęć organizowania prywatek. Fascynacja Jamajką była rzeczywiście duża, po osłuchaniu się roots i new roots przyszła kolej na dancehall i dopiero później digital reggae. Ciągle sięrozwijałem i sound system mi w tym pomagał.                                                                                                   Bozo: Co zatem skłoniło cię do podjęcia nauki w elitarnej American School of Modern Music w Paryżu? I czemu nie zostałeś jazzmanem, tylko pozostałeś przy reggae?                           Manu: (śmiech) Wiesz, mój pierwszy nauczyciel był bardzo surowy i praktycznie na siłę chciał mnie przestawić na jazz. Pamiętał jak namawiał mnie bym porzucił reggae. Od początku nauki mówił, że jestem bardzo dobrym basistą, a dzięki jazzowi będę doskonałym. Osobiście jednak, o ile kocham jazz, uważam że ten styl jest świetny jeśli idzie o ćwiczenie gry na instrumencie, podnoszenie swych umiejętności, posiadanie świadomości tego jak grać i tak dalej. Jazz był jednak trochę zbyt snobistyczny, a to co ja od zawsze kochałem w reggae to kultura. Dlatego zostałem przy reggae.
Bozo: Chwilę później dołączyłeś do Babilon Circus. Grupy wyjątkowej, której koncerty były niczym spektakle. Do tego różnorodnej stylistycznie. Zapewne czułeś się spełniony jako muzyk. Jak wspominasz tamten czas?
Manu: O tak. To był świetny okres. Kocham stać z instrumentem na scenie. I to bez względu czy małej czy dużej. Chciałem grać, tylko to mnie interesowało. Z radością wspominam wszystkie koncerty. Także te, które graliśmy tu w Polsce. To był mój pierwszy profesjonalny zespół. Wcześniej grałem w kilku innych bandach, ale one nigdy nie wyszły poza Francję. Tu było inaczej. Masa doświadczeń, koncerty za granicą. Zwiedziliśmy całą właściwie Europę oraz kawałek Afryki. Poza tym graliśmy rzeczywiście kombinowaną muzykę. Było w tym reggae, trochę piosenki francuskiej, ska i rocka. Piękny czas, który do dzisiaj wiele dla mnie znaczy.                                                                                                Bozo: Potem pochłonęła cię produkcja muzyki. Z pewnością masz i w tym względzie jakichś idoli. Kogo wymieniłbyś na pierwszym miejscu jeśli idzie o tę działkę?                                     Manu: Za najlepszych od zawsze uważałem duet Steely & Clevie. Odkąd tylko zacząłem rozwijać się w dziedzinie produkcji byli zawsze na topie. Ich produkcje są dla mnie najbardziej niesamowite i inspirujące.                                                                                    Bozo: Świetnie pamiętam moment, w którym zacząłeś na swojej stronie (chodzi o stronę http://tcheck10.com/manudigital/ na której Manu regularnie, co tydzień w ramach cyklu „RMX of the week” publikował pojedyncze utwory) udostępniać pierwsze muzyczne dokonania jako producent. Był w tym powiew świeżości i tempo, które mordowało parkiety.                                                                                                                               Manu: (śmiech) Moim założeniem było po prostu puszczać muzykę w obieg. Do tamtego momentu to co robiłem znali tylko moi znajomi. Ale odbiór był rzeczywiście bardzo dobry i stwierdziłem, że chcę wyjść z tym dalej. Chciałem to komuś pokazać, zebrać jakieś doświadczenia. Nie myślałem by podbijać moją muzyką świat. Dzisiaj kiedy słucham tych produkcji to wyłapuję błędy, było tam masę pomyłek. Wiele rzeczy zrobiłbym dziś inaczej.                                                                                                                                Bozo: Twoje remiksy w większości klasycznych numerów, były czymś naprawdę świeżym. Ich energia była niesamowita. Pamiętam kiedy pojawił się Papa San w „Predominant”. Graliśmy to z kumplami na imprezach dłuższy czas. Zapewne nie tylko my i nie tylko w Polsce.                                                                                                                                 Manu: (śmiech) Dziękuję bardzo. Ciekawa historia, że po wypuszczeniu tego remiksu Papa San napisał do mnie na Facebooku. Napisał – „Prześlij mi swoje riddimy. Słuchałem twojego remiksu. Strasznie mi się spodobał”. To był mój pierwszy kontakt z prawdziwym jamajskim artystą na płaszczyźnie chęci współpracy. Nie mogłem w to uwierzyć.
Bozo: Skoro już o riddimach mowa, który jest Twoim ulubionym?                               Manu: To nie będzie łatwe, bo znam ich tyle (chwila zastanowienia). Ale chyba cię nie zaskoczę – chyba jednak sleng teng. Raz, że najpopularniejszy, dwa – pierwszy. Jest tyle doskonałych wersji. Tyle wspaniałych tematów poruszonych przez setki jeśli nie tysiące artystów. Chyba właśnie to powoduje, że jest dla mnie najważniejszy.

Bozo: W ostatnich latach bardzo rozwinąłeś się w kwestii produkcji muzycznej. Chętnie pomagasz artystom na rodzimym podwórku. Sam zdziwiłem się, że tak długo trwało zanim doszło do kooperacji między tobą i Biga Ranxem. Z ciekawości przeglądałem nawet plakaty i ulotki wydarzeń i doszedłem do wniosku, że po prostu nie mieliście okazji się spotkać na żadnym festiwalu czy imprezie…                                                                                   Manu: Jest w tym coś, bo rzeczywiście i ja nie przypominam sobie byśmy gdzieś razem występowali. Pierwszy kontakt do jakiego doszło zainicjował jego menadżer Alex. Napisał do mnie – „Manu, obserwuję cię od jakichś 10 lat. Podziwiam to co robisz, zwłaszcza z Danakil. Wiem, że produkujesz świetne podkłady. Od 3 lat pracuję z Bigą Ranxem, którego może znasz – chciałbym abyście spróbowali zrobić coś razem. Biga przygotowuje właśnie swój drugi album, chętnie wybralibyśmy któreś z twoich riddimów jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu”. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie i żeby wpadli do mnie do studia. Znałem oczywiście Bigę, choć nie osobiście. A kiedy przyjechali do mnie atmosfera była bardzo miła, fajnie nam się gadało. Moja muzyka bardzo mu się spodobała. Wybrał kilka produkcji i obiecał, że za kilka dni przyjdzie z nagranymi wokalami abyśmy wspólnie popracowali nad ich edycją. A to, że nigdy i nigdzie nie spotkaliśmy to specyfika Francji po prostu. Każdy robi swoje i tak naprawdę sama scena jest bardzo podzielona. Mimo, że na co dzień możemy robić tę samą muzykę, to jednak działamy na trochę innych scenach.
Bozo: U nas jest podobnie. Choć oczywiście skala jest o wiele mniejsza. Ale zmieńmy temat. Współpracowałeś dotąd z ogromną ilością wspaniałych artystów, ale masz z pewnością jakichś ulubionych – kto jest numerem 1 na liście Manudigitala?
Manu: Jeśli idzie o wokalistów to muszę rozdzielić śpiewaków i deejay’ów. Spośród pierwszych wymieniłbym Garnetta Silka. Jeśli idzie o nawijaczy to chyba Super Cat.
Bozo: A kogo najchętniej zobaczyłbyś u siebie w studio na sesji nagraniowej?
Manu: Zakładam, że mówimy o żyjących artystach dlatego powiem, że Buju Banton (śmiech) choć wiem, że szanse są małe. Mam tyle muzycznych marzeń, tylu artystów na liście… Sizzla Kalonji, Capleton, Shabba… Tak naprawdę najchętniej zaprosiłbym wszystkich nagrywających w Massive B, u Jammys’a czy w Xterminator.
Bozo: Wiedząc, że jesteś zapracowanym człowiekiem – patrząc na cotygodniowe koncerty, pracę w studio, a ostatnio także i produkcję video powiedz proszę, czy znajdujesz jeszcze czas na słuchanie muzyki?                                                                                            Manu: Tu mnie masz. Nie mam zbyt wiele czasu na słuchanie muzyki nie będącej tą, nad którą w danym momencie pracuję. Wstaję wcześnie rano i od razu pędzę do studia, a komputer wyłączam często późnym wieczorem lub nocą. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będę mógł wziąć trochę wolnego, zrobić sobie przerwę i nadrobić choć odrobinę muzycznych zaległości. Ostatnio niestety jestem zbyt zajęty.
Bozo: Porozmawiajmy chwilę o Digital Session (seria filmików kręconych przy udziale artystów śpiewających/nawijających do granego na żywo podkładu z klasycznego Casio MT-40 – dop. red.), opowiedz proszę o swoich wspomnieniach z Jamajki. Z tego co wiem byłeś tam już dwukrotnie. Kiedy oglądam kolejne odcinki odnoszę wrażenie, że dosłownie na każdym podwórku można spotkać znakomitego artystę, o którym świat niemalże zapomniał. Z drugiej strony, kiedy nagrywałeś jeszcze we Francji szanse na spotkanie tylu wokalistów są zdecydowanie mniejsze.
Manu: Dokładnie tak jest. Pierwszy sezon, który w całości nagrywałem we Francji, to przede wszystkim moi znajomi, przyjaciele oraz artyści, którzy w danym momencie pojawili się na mej drodze podczas koncertów. Nie miałem szansy nagrać właściwie nikogo z pionierów digital reggae. Ale, co ciekawe, w Europie patrzono na mnie nieco dziwnie kiedy mówiłem, że zrobimy to tylko z pomocą Casio i mikrofonu. Reakcje były fajne, ale jakby lekko przygaszone. Na Jamajce atmosfera była zupełnie inna. Każdy kto widział, że wyciągam MT-40 od razu podchwytywał temat, krzyczał „Wow. Chodź, usiądź, graj! Róbmy to!”. Ludzie doskonale kojarzyli tamte czasy i kiedy nagle wpadł, biały młody chłopak z klawiszem i mikrofonem, to byli totalnie zaskoczeni, ale bardzo chętni do współpracy.                            Bozo: Muszę przyznać, że musiałeś mieć wiele szczęścia mogąc spotkać się z takimi znakomitościami jak choćby King Everald, którego osobiście uwielbiam, Pada Anthonyego, Admirala Baileya czy Joseya Walesa. U każdego z nich widzę tę iskierkę w oku.
Manu: (śmiech) Tak było. To było fantastyczne doświadczenie.
Bozo: Planujesz kolejny wypad na Jamajkę? Masz już przygotowaną listę artystów, których chciałbyś nagrać?
Manu: Owszem, taki wyjazd jest już w planach. Na liście jest m.in. Bounty Killer, Pinchers i wielu, wielu innych. Bardzo chętnie zrobiłbym numer z Beenie Manem, ale to chyba nie będzie takie łatwe. Zobaczymy… Jamajka to trochę inne realia. Bywało już tak, że się z kimś umawiałem, wymienialiśmy uściski dłoni, a potem okazywało się, że jest gdzieś w trasie i nie przychodzi na umówioną sesję.                                                                                             Bozo: Jamajski deal (śmiech). Niemniej z pewnością możliwości są o wiele większe. Wspominając choćby sesję z Juniorem Catem, Daddy Lizardem i całą resztą, która mimo, że wygląda na nieco przypadkową, to jest niesamowita. To był przypadek?
Manu: Opowiem ci jak to było, bo to fajna historia. Pojechaliśmy wraz z moim kumplem Sherkhanem, który prowadzi swoje wydawnictwo na Jamajce, by nagrać Jigsy Kinga. Miałem wielką ochotę zrobić z nim „Gimme the weed”. Dostaliśmy adres będąc w którymś ze studiów nagraniowych, podjeżdżamy na miejsce, gdzie mieliśmy znaleźć Jigsy’ego, wchodzimy do budynku i spotykamy Obi Wana. Prowadzi on agencję bookingową na Jamajce i zajmuje się także organizowaniem sesji dubplate’owych. Stąd go znałem, bo sam kupowałem parę lat wcześniej kilka dubów za jego pośrednictwem. Mówię „Jo! Obi Wan, pamiętasz mnie, jestem Manudigital – co ty tu robisz? My szukamy Jigsy Kinga, może wiesz gdzie można go znaleźć?”. A on mówi, że niestety Jigsy’ego tutaj nie ma, ale jeśli chcę, to na miejscu jest Junior Cat. Poszliśmy na górę, powiedziałem, że jestem Manudigital z Francji, jestem producentem i bardzo chciałbym nagrać z nim jakiś numer tu i teraz. On się zgodził, ale oczywiście już wzbudziliśmy zainteresowanie zebranych, którzy wyszli razem z nami i obserwowali co się dzieje. Ja nie miałem pojęcia kto jest kim, nie znałem nikogo, ale nie przeszkadzało mi to. Kiedy zaczęliśmy kręcić nie wiedzieliśmy, że ci goście zaczną także dołączać do nagrania. Ale jak wiesz na Jamajce każdy jest artystą i kiedy zobaczyłem, że Junior Cat podaje mikrofon do Famous Face’a, a chwilę potem do Daddy Lizarda, to tylko moje oczy pokazują jak się naprawdę czuję. Myślałem „Cooooo??? Wow!”. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie – „o kurczę, to jest Daddy Lizard!”. Istne szaleństwo. To chyba było największe muzyczne zaskoczenie jakie przeżyłem na Jamajce.
Bozo: Z punktu widzenia tego czym się zajmujesz – preferujesz pracę w studio czy występy sceniczne?
Manu: To zależy od sytuacji. Czasem czuję przesyt imprezowy. Kiedy tak zmieniamy scenę za sceną dzień po dniu głos w głowie mówi mi, że mogłoby się to już skończyć, że chcę wrócić do studia, nagrać coś, pomiksować trochę. Za to kiedy spędzam dużo czasu w studio, to dopada mnie chęć wyjścia z niego, podzielenia się energią z ludźmi. Ostatnio bardzo staram się zachować pewien rytm, balans – weekendy spędzam na imprezach zaś od poniedziałku do piątku pracuję w studio.
Bozo: To zdradź mi proszę jeszcze choć kilka planów na najbliższy czas. Czym będziesz się zajmował, jakie masz cele?
Manu: W najbliższej przyszłości chcę dokończyć EP’kę z Taiwanem MC. Chciałbym następnie wydać kolejną EP’kę z Dapatchem. Będzie wydana w Flash Hit Records. Potem chcę się skupić na przygotowaniu swojego nowego albumu producenckiego z Juniorem Catem, Soom T, Solo Bantonem i innymi. W lutym zamierzam znów odwiedzić Jamajkę by nagrać kolejną serię Digital Session oraz kilka numerów na wspomniany album. Przypuszczam, że będziemy też kręcić film, który będzie obrazem do albumu. Jego wydanie przypadnie pewnie na jesień przyszłego roku – zakładam, że mniej więcej w październiku. W międzyczasie jeszcze chciałbym wskrzesić „RMX of the week”, ale w nieco innej formule. Mam plan wypuścić serię remiksów w stylu jungle i drum’n’bass. Tak jak poprzednio będą ukazywać się co tydzień od października aż do końca roku – do ściągnięcia za darmo. Zapomniałbym, że Flash Hit Records wyda także album Lt. Stitchiego „Soon come easy”, nad którym pracowałem i właściwie za parę dni pewnie go skończę. Do tego jeszcze jeden riddim, który wyda Boom Shak Records, a na którym będą m.in. General Levy, Skarra Mucci, Virtus i Bazil.
Bozo: Strasznie tego dużo. Mogę ci tylko życzyć, by tych planów nic nie pokrzyżowało. Ostatnie słowo do fanów w Polsce?

Manu: Jestem naprawdę szczęśliwy i naprawdę doceniam możliwość bycia tutaj. To już kolejny raz, co czyni, że tym lepiej się czuję będąc zaproszonym znów. Mam nadzieję, że w przyszłości dane mi będzie wystąpić jeszcze w Polsce, bo bardzo lubię tu przyjeżdżać. Za każdym razem przyjęcie jest wyjątkowo ciepłe, pełne dobrej energii, za co chcę bardzo podziękować. Słuchajcie muzyki reggae, wspierajcie artystów z Jamajki, Europy i Polski! Trwajcie w tym nieustająco! Szacunek!                                                                        Bozo: Dziękuję ci za poświęcony czas i pozwól, że zapytam przysłuchującego się nam MC Taiwana jak współpracuje się z Manudigitalem.
Manu: (śmiech).
Taiwan MC: Wicked and wild – Digikal style! (gromki śmiech) A tak na serio – jest jak żołnierz kiedy pracujemy w studio. Nie marnuje na nic czasu. Oczywiście troszkę żartuję, ale Manu bardzo lubi kiedy wszystko odbywa się naturalnie i szybko. Dlatego zauważyłem, że najważniejsze dla niego są pierwsze podejścia, bo mają najfajniejsze uczucia, najlepszy rytm. Im dłużej kombinujesz i zastanawiasz się jak chcesz to zrobić – wtedy Manu mówi – „Nie. Zapomnij o tym. Po prostu nagrajmy to tak jak to czujesz”. Taki jest. I muszę dodać, że podzielam jego opinię. Boom!

Rozmazgaił Arkadiusz “Bozo” Niewiadomski, zdjęcia: Rafał „AWIOM” Jakuszczonek

DODAJ KOMENTARZ