Ania Patynek: Dziewczyna i bęben

0
1977

W instrumentach perkusyjnych zakochana jest od ćwierć wieku. Grała i gra w mnóstwie projektów, ale lubi to, bo przez to rozwija horyzonty. Zapraszamy do rozmowy z pierwszą damą polskiego bębniarstwa.

Jarek Hejenkowski

 

Już jako mała dziewczynka chciałaś grać na bębnach, czy przyszło to później?
Mogę powiedzieć, że chciałam grać mając siedem lat, kiedy to mama postanowiła zapisać mnie do szkoły muzycznej. Chciałam grać na gitarze lub perkusji, ale można było wybrać fortepian lub skrzypce, więc wybrałam fortepian, choć bez entuzjazmu. Moja edukacja skończyła się po czterech latach, kiedy to doszedł flet. Był dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Minęło parę lat zanim, około ’85 roku, usłyszałam po raz pierwszy bęben – to były bongosy. Urzekł mnie ten instrument, prostota budowy i magia przyciągania ludzi. W tamtym czasie był to bardzo egzotyczny dźwięk. Wróciłam do domu i klepałam w klapę pianina. Potem przeszłam na słoiki z metalowymi pokrywkami. Wtedy zakochałam się w bębnach. Miałam piętnaście lat. Jeździłam na różne spędy typu Jarocin, pielgrzymka, bo tam można było trafić na kogoś, kto był posiadaczem bębna i było to słychać (śmiech). Często wokół jednego małego a`la konga stało kilku grających. Trzeba było czekać, aż się znudzą i wtedy ja pytałam, czy mogę. To środowisko było bardzo małe. W ‘86 roku w warszawskich „Hybrydach” była impreza pod hasłem „Święto Wiosny”. Dwa dni warsztatów Słomy i koncert grupy Izrael. O Słomie już słyszałam wcześniej. Był guru. Sam zrobił ze 40 bębnów i przywiózł je wtedy do Warszawy.

Jak ludzie reagowali na małą dziewczynę z wielkimi, bądź co bądź, bębnami? W latach 80. było to zjawisko niecodzienne.
Na wspomnianym „Święcie Wiosny” byłam nastolatką, więc już nie taka mała (śmiech). Ale faktycznie wybrałam stanowisko przy największym bębnie basowym, o imieniu „Piorun”. Ten bęben wciąż jest u Słomy. Ludzie generalnie reagowali w tamtym czasie na bębny jak na egzotyczne zjawisko. Coś ekscytującego i niezrozumiałego, niemieszczącego się w kanonach muzyki tzw. popularnej. Trzeba pamiętać, że nie można było sobie wtedy wyjechać za granicę, a człowiek innego koloru skóry był oglądany jak kosmita. Dla mnie bęben był zwróceniem się ku korzeniom, aczkolwiek moja filozofia i to co mnie w tym pasjonuje zrodziła się później.

Czy na początku robiłaś bębny sama? Bo chyba wtedy trudno było je gdzieś kupić w sklepie?
Oczywiście nie było bębnów w sklepie muzycznym, a jedynie kilka osób w Polsce umiało takowy wydłubać za pomocą specjalnego dłuta. Pierwszy bęben pomagał mi robić kolega. Ucięliśmy piłą odpowiednio długi kawał pnia olszyny – 80 centymetrów długości i 40 centymetrów grubości – trzeba było się przez niego przebić i wydrążyć go. Zaczęłam tę pracę, ale skończył kolega (śmiech). Dłutem, to ciężka praca. Teraz robi się to na tokarkach.

Twoja kariera muzyczna zaczęła się od Orkiestry Na Zdrowie, czy było coś wcześniej?
Faktycznie, zaczęłam od ONZ. Na wspomnianej imprezie w „Hybrydach” podszedł do mnie Jacek Kleyff i zaproponował mi granie.

Grywasz w ogóle teraz z ONZ? Bo dawno nie widziałem koncertu tej formacji, więc nie wiem, jaki jest jej skład.
Z Orkiestrą nie gram od około 10 lat.

Czy Orkiestrę Na Zdrowie można było określać mianem grupy reggae, czy jednak folkowej?
Jacek zawsze określał naszą muzykę tak: Krakowiaczek aborygeński z Jamajki, a trochę ruski spod Ostrołęki (śmiech). Słuchaliśmy i inspirowała nas muzyka reggae, ale w melodiach są dźwięki słowiańskie.

Te wcześniejsze pytania zadałem, bo z twoich późniejszych dokonań widać, że fascynują ciebie przede wszystkim dźwięki afrykańskie.
Tak, fascynują mnie dźwięki afrykańskie, ściślej Afryki Zachodniej. Ten rejon jest kopalnią rytmu. Podobnie jak Kuba, ale Afrykę kocham za dzikość.

W twojej muzycznej biografii jest mnóstwo projektów – Djembe Jet, Mafrik, Konoba, Drum Freaks, Calle Sol… Było ich tak wiele, bo szybko się kończyły, czy miałaś energię na granie w nich wszystkich?
Wielość projektów rozkłada się w czasie na kilka lat. Jedne trwały dłużej, inne krócej. Każdy zespół był inny. Inni ludzie, wrażliwość, styl. Calle Sol gra salsę, Konoba tradycyjne rytmy zachodnioafrykańskie. Każdy jest jak inny smak. Mafrik czy Drum Freaks były z gatunku World Music. Lubię grać w kilku projektach. To poszerza horyzonty i możliwości.

Jak w ogóle powstają takie nowe projekty? Spotykają się znajomi i mówią: Cześć, spróbujmy zrobić coś razem?
Nowe projekty powstają tak, że albo jedna osoba, albo kilka ma pomysł, wizję artystyczną i wie, że do jego realizacji chce pracować z tymi, a nie innymi ludźmi. Na przykład, pomysłodawcą Ritmodeli był Miki Wielecki, ale znamy się i grywaliśmy razem już od lat i zawsze chcieliśmy mieć taki swój zespół, w którym nikt nie powie, że bębny są za głośno, albo nie będą dodatkiem (śmiech). Żeby zespół mógł funkcjonować, nie wystarczy, żeby spotkali się znajomi. Ważne, żeby poziom tak zwanego warsztatu był jak najlepszy, aczkolwiek pozawarsztatowe sprawy są też bardzo ważne, na przykład umiejętność współpracy, relacje. Dużo czasu spędza się na próbach, w busach i kwestia doboru ludzi jest istotna.

Podobno konoba oznacza w języku afrykańskim nie tylko grubasa, ale też kobietę w ciąży. Taka nazwa była świadomym wyborem? Bo muzycy-faceci mogli się czuć niepewnie.
Nazwa Konoba, gruby brzuch lub brzuch ciężarnej, oczywiście jest świadomym wyborem i wiąże się z historią, kiedy to Maxima, w Afryce, dzieci przezywały „konoba” z racji, że miał spory brzuch, a tam nie jest to chyba popularne. Konoba w sensie kobiety ciężarnej ma tu również symbolikę płodności. Mam na myśli płodność artystyczną w przypadku zespołu Konoba (śmiech).

Z perspektywy osoby, która ma z tym instrumentem do czynienia od lat – czy Polacy mają zmysł do grania na bębnach?
Nasza kultura muzyczna jest dość uboga rytmicznie. Mamy albo umcia-umcia, albo um-pa-pa um-pa-pa. Bębny miały rolę akompaniującą. W Polsce ponoć były bębny ceramiczne wyniszczane wraz z napływem chrześcijaństwa i bębny obręczowe, które funkcjonują w muzyce ludowej. Tak więc Polacy nie mają zbyt bujnych korzeni, jeśli chodzi o rytm, ale to zmieniamy.

Prowadzisz też warsztaty bębniarskie. Jak wyglądają takie zajęcia? Czy jest wielu chętnych?
Warsztaty robię ostatnio głównie na tzw. firmówkach, gdzie nie chodzi o naukę, tylko zabawę, ale dla wielu jest to pierwsze zetknięcie z bębnami. Każdy, kto gra, miał taki moment i to jest w tym fajne. Trudno nazwać takie działanie warsztatem. Poza tym warsztaty dla zainteresowanych grą robię rzadko. Wciąż mam poczucie, że nic nie umiem i sama powinnam się uczyć. Od kilku lat głównie udzielam się grając, niż nauczając.

Jeśli jakiś młody człowiek chce zacząć grać, to jakie masz dla niego rady początkowe?
Dla młodego początkującego mam rady takie: grać z uczuciem, słuchać z uwagą, uczyć się od różnych nauczycieli.

W ogóle to bardzo mało jest dziewczyn grających na bębnach tak samo jak perkusistek. To dlatego, że wiąże się to z większym wysiłkiem fizycznym, czy faceci mają do tego większy zmysł?
Myślę, że rzeczywiście bębny wymagają sporo siły fizycznej, choćby do ich noszenia (śmiech). Tu finezja nie jest bez znaczenia, ale trzeba po prostu mieć z czego przywalić w taki instrument. Na zachętę dziewczynom powiem, że do pewnego stopnia da się to wyćwiczyć. Dobra technika jest bardzo istotna. Ktoś może grać mocno, ale jeśli dźwięk będzie brzydki, to będzie to męczący łomot i choćby ktoś grał skomplikowane, ciekawe struktury, nie będzie się tego chciało słuchać. Ładne brzmienie uważam za ważniejsze.

Właśnie, kwestie fizyczne. Czy dziewczyna próbująca zacząć grać na bębnach powinna się obawiać, że jej ramiona zaczną przypominać ramiona enerdowskiej pływaczki?
Gram dość długo i nie mam ramion enerdowskiej pływaczki, więc bez obaw. Zdarza się, że pęka skóra na dłoniach, tworzą się siniaki, odciski, ale tak ma być. Z czasem ręce się uczą, jak się układać, by się nie kaleczyć, wyrasta grubsza skóra w newralgicznych miejscach lub można ratować się plastrami. Odpada natomiast noszenie pierścionków, bransoletek i tipsów.

Wyczytałem także, że współtworzyłaś muzykę do spektakli Teatru Akt. Teatr i bębny chyba nieczęsto idą ze sobą w parze?
Z Teatrem Akt tworzyłam muzykę do dwóch spektakli. To teatr pantomimy, więc nie taki typowy. Myślę, że dużo teatrów, szczególnie ulicznych, wykorzystuje bębny. To, co robi Stomp jest przykładem, jak wspaniale teatr i rytm się dają łączyć. Choć nie ma tam tradycyjnych bębnów, to aktorzy są perkusistami.

Czy muzyka bębniarska ma szansę zaistnieć na poważnie w Polsce? Bo odnoszę wrażenie, że wciąż ten instrument traktuje się jednak jako akompaniujący.
Tak jak mówiłam wcześniej, nasza kultura muzyczna jest słabo rozwinięta w sferze rytmicznej. Liczy się tekst i melodia. Jednak bębniarstwo w Polsce bardzo się rozwinęło. Na przestrzeni 20 lat widać ogromny skok. Solista na djembe w Opolu jednak chyba nam długo nie grozi.

Kilka lat temu zaczęłaś współpracę z Budką Suflera. Jak do tego doszło? Znaliście się wcześniej?
Z Budką Suflera gram od siedmiu lat. Wcześniej grałam w zespole Zbyszka Hołdysa i tam poznałam Tomka Zeliszewskiego – perkusistę i menadżera Budki. Zagraliśmy razem jeden utwór. Tomek wziął numer telefonu „w razie czego” i po jakimś czasie się odezwał z propozycją grania.

Masz też w CV współpracę z Marylą Rodowicz, Justyną Steczkowską, Voo Voo czy Hey. Wychodzi na to, że z twoich usług korzystają najlepsi.
Tak się po prostu złożyło. Cieszę się, że miałam tę możliwość. Doświadczenie prowadzi do profesjonalizmu, chociaż czuję się wciąż amatorem. Nie ma końca tej drogi. Cały czas jest coś do nauczenia, wyćwiczenia, odkrycia. Miłe i budujące, że uznani wykonawcy zapraszają mnie do współpracy. To znaczy, że to, co robię ma sens i wartość, choć nie kształciła mnie szkoła muzyczna i są szybsi.

Na twoim facebooku jest ulubiony ostatnio cytat: „Szkoda, że jesteś jedyną osobą w historii świata, którą dotknął ten problem – powiedział mnich do pewnej kobiety, która próbowała medytować i miała problem z uspokojeniem umysłu”. Medytujesz? To pomaga?
Chciałabym pewne rzeczy umieć robić codziennie jak na przykład medytacja, ashtanga joga, ćwiczenie gry i usystematyzować rozkład jazdy. To pomaga, daje spokój, wprowadza porządek. Niestety, regularność nie jest moją mocną stroną, a charakter pracy nie sprzyja.

Byłaś w Afryce. Próbowałaś grać z czarnoskórymi bębniarzami? Tam naprawdę czują rytm lepiej od nas?
Byłam w Afryce oczywiście z powodu muzyki. Grałam, ale najbardziej chciałam po prostu zobaczyć tych ludzi, ich warunki życia, jeść z nimi i poczuć ducha, klimat miejsca, z którego tyle czerpię. W zeszłym roku był to Senegal, a za chwilę ruszam do Gwinei, czyli epicentrum muzyki djembe. Nie wszyscy tam grają na bębnach, na przykład kobiety tańczą i śpiewają, ale bębny są wszechobecne. Tak samo jak taniec. Nie ma imprezy, wesela itp. bez bębnów i tańca, więc poczucie rytmu mają zdecydowanie lepsze.

Masz jeszcze kontakt z polskim reggae? Zdarza się tobie słyszeć coś z nowej muzyki?
Jeśli chodzi o reggae, to od ponad 20 lat króluje Bob Marley, Toots, Peter Tosh, Israel Vibration, czyli roots reggae i ciągle znajduję w tej pozornie prostej muzyce coś dobroczynnego. Oczywiście od czasów Izraela, Immanuela, Daabu, Bakszysza zdarza mi się słuchać polskiego reggae lub zespołów, których muzyka wywodzi się z tego nurtu, na przykład Vavamuffin, Pablopavo, Reggaeneratora, Zjednoczenie Sound System, Marikę czy rootsowy The Relievers. Mają pozytywny przekaz i fajną energię. Po sąsiedzku, ale jednak inspirowały się reggae Orkiestra Na Zdrowie i Przedwietrze. Ta muzyka zawsze będzie mi bliska.

Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 16.

DODAJ KOMENTARZ