Maken: Jedyny ksiądz z agencją

0
16344

Gdyby wymienić dziesięciu ludzi, którzy przyczynili się najbardziej do rozwoju polskiego reggae, nie mogłoby niego na tej liście zabraknąć. Gdyby wskazać ludzi, którzy zaczynali polskie ska, to też pewnie by się tam znalazł za sprawą organizowanych koncertów zagranicznych zespołów tego nurtu. Gdyby wskazać króla promocji polskiego dubu, mógłby dzierżyć niezagrożony jego berło. Oto Mirosław „Maken” Dzięciołowski.

Jarek Hejenkowski

 

Zgorzelec to byłaby pewnie dla wielu Polaków słuchających reggae dziura, gdyby nie sporo imprez, które się tam odbywało. Jak zacząłeś związek z muzyką?
Jak pamiętam, zawsze kręciło mnie rysowanie i muzyka. Poważne podejście do muzyki zaczęło się gdzieś w 1982 roku, gdy przypadkowo trafiłem w radio na utwór W.C. „Nie chcę jeszcze umierać”. Był stan wojenny. Ten utwór i ta muzyka miały w sobie taki ładunek autentycznej zbuntowanej energii, że na zawsze już odmieniło się moje życie. Rok później już byłem pierwszy raz w Jarocinie, potem śmigałem po Polsce z moją zgorzelecką załogą. Zawsze miałem dość konstruktywny stosunek do moich zainteresowań – byłem kolekcjonerem muzyki i szukałem mi podobnych. Prowadziłem podziemne wydawnictwo kasetowe, którego szczytowym momentem było wydanie składanki polskich utworów nieprzepuszczonych przez cenzurę. To zbliżyło mnie do takich moich ówczesnych autorytetów jak Dezerter, Deuter, TZN Xenna czy Kazik Staszewski. Zawsze ciekawy byłem ludzi, którzy mnie inspirowali. To był już poważny związek z muzyką, ale jeszcze głównie z punkiem. Reggae odkryłem później, choć wiedziałem dobrze, co to Kryzys czy Izrael.

Jako nastolatek nie słuchałeś Limahla, Michaela Jacksona czy C.C. Catch lub Modern Talking?
Gdy oni się pojawili, ja już siedziałem w innych klimatach. Jako dzieciak najpierw słuchałem Boney M, Eruption, Africa Simone’a, Abby itp. Potem inspirowałem się długo The Beatles, następnie trochę metalem typu Iron Maiden i TSA. W podstawówce byłem zawsze DJ’em na klasowych dyskotekach z argumentami w postaci kolekcji kaset, super stereo kaseciaka, który ojciec przywiózł z USA oraz świecącej na czerwono lampy, która robiła furorę w trakcie tzw. „wolnych”.

Nie każdy wie, że śpiewałeś w grupie Bush Doctor. Masz jakieś wspomnieniowe nagrania, czy trzeba o tym zapomnieć, a upublicznianie będzie karane?
Śpiewanie to za dużo powiedziane. Byłem bardziej ich managerem przez pewien czas, popełniłem dla nich chyba jeden tekst i występowałem gościnnie w 1-2 numerach. To była niesamowita kapela, bardzo wyprzedzała swój czas mieszanką reggae, dubu, funka i czarnego czadu w klimatach Bad Brains. No i do tego potężny, radykalny tekstowy dynamit i pamiętne prowokacyjne show w Jarocinie, gdzie chyba po raz pierwszy wystąpiłem jako ksiądz proszący o datki i porywający świeżo narodzone dziecko w okowy Babilonu. Mam gdzieś na strychu stare demówki Bush Doctor – jak je kiedyś odnajdę, to z wielką przyjemnością upublicznię, bo wstydu żadnego nie ma.

Początkowo w Joint Venture działałeś sam. Jak poznałeś Mariusza?
Mariusz przyjechał do Zgorzelca ze swojego rodzinnego Wrocławia namówiony przez moich znajomych do gry w zespole. W Zgorzelcu lepsze były wtedy warunki do prób itp., więc został. Wcześniej grał już w Stage Of Unity, ale w Zgorzelcu zaczął tworzyć czadowe klimaty. Z biegiem czasu został etatowym akustykiem w MDK i nagłaśniał organizowane przeze mnie koncerty. Zostaliśmy przyjaciółmi i pojawił się pomysł, żeby dołączył do moich sound systemowych działań jako dubmaster. No i tak już zostało do dziś, choć nawet mieszkamy już gdzie indziej…

Fot. Archiwum domowe

Wspólnie z lubelską załogą organizowaliście pierwsze pojedynki sound systemowe. Nagrań wtedy było mało, pewnie część muzyki była puszczana z kaset, a i pewnie publiczność nie do końca kojarzyła o co chodzi?
Muzyka na sound systemach puszczana była, przynajmniej w moim przypadku, wyłącznie z kaset! Wymagało to spędzenia nocy poprzedzającej imprezę na przewijaniu taśm w odpowiednie miejsca bo inaczej w trakcie imprezy nie było na to czasu. L.S.M. to byli nasi pierwsi ziomale – gdy poznaliśmy się, ku naszemu obopólnemu zaskoczeniu okazało się, że od pewnego czasu robimy dokładnie takie same działania po dwóch przeciwnych stronach kraju. Pojawiły się więc „Interbassy” w lubelskim „Hadesie”, gdzie stawaliśmy w szranki – pierwsze polskie podejścia do tzw. „sound clashów”. Było to znakomite, wspominamy to zawsze z rozrzewnieniem. Publiczność była kumata i nieograniczona jakąś ściśle określoną stylistyką. Każdy z soundów grał od początku zgoła inne rzeczy i te spotkania również dla nas miały bardzo ważne znaczenie edukacyjne.

Skąd twój kościelny image podczas imprez sound systemowych? Gdzie zdobyłeś strój i czy to jest ta sama sutanna od początku, czy zmieniasz ją wraz z wagą?
Sutanna ma to do siebie, że jest dość obszerna i pomieści prawie każde ciało, więc nie wymaga zmian. Bezpośrednia inspiracja pochodzi chyba od scenicznych happeningów grupy Chumbawamba, gdzie jedna z wokalistek miotała się po scenie z winem i szlugiem w stroju zakonnicy. Zrobiło to na mnie wrażenie… W dodatku moja mama zawsze marzyła, aby któryś z jej synów został księdzem. Dużo wcześniej byłem przez kilka lat ministrantem, więc już trochę kumałem klimaty. A gdzie zdobyłem strój? Kiedyś to był problem, musiałem ukradkiem pożyczać ze zgorzeleckiego amatorskiego teatru. A teraz? Sprawdź na Allegro.

Z tego, co pamiętam, miewałeś przez swój image problemy. Ostatnio podczas radiowej sesji w niej nie wystąpiłeś.
Częściej spotykam się z bardziej zabawnymi niż problematycznymi sytuacjami, szczególnie gdy ktoś jest przekonany (nie próbuję zmieniać tego przekonania), że ma do czynienia z prawdziwym przedstawicielem kleru. A w Warszawie jest dziewczyna, dla której walka ze mną jest prawdziwą życiową misją. Podczas sesji live Joint Venture na antenie „Czwórki” od początku było wiadomo, że to w Polskim Radio nie przejdzie. Odpuściłem, bo i tak dużo przechodzi i w końcowym efekcie to nie image jest najważniejszy.

Choć na skinheada nie wyglądasz, to za twoją sprawą do Polski przyjeżdżały pierwsze grupy ska. Byłeś miłośnikiem tej muzyki? Bo teraz nie jest z tobą kojarzona.
Tak jak nigdy zbytnio nie byłem słuchaczem ska w domu (może za wyjątkiem The Specials i Maroon Town), to bardzo podobał mi się żywioł, jaki generował się na koncertach ska. Dane mi było w 1992 roku zorganizować w Zgorzelcu, pierwszy chyba od czasu pionierskiego show Madness dla TVP w Victorii podczas stanu wojennego, koncert zagranicznej kapeli ska. Byli to będący wtedy u szczytu The Busters z Niemiec. Była to wspaniała impreza, niestety trochę popsuta przez przemoc przybyłych z daleka sharp-skinów. Potem przez lata organizowałem w Polsce trasy innych znakomitych formacji typu francuskie Skaferlatine i Les Ejectes czy ska-satanistów z NY Mephiskapheles. Wszystkie polskie kapele tego nurtu były całe lata świetlne za nimi. Wiele lat później pracowałem z legendami typu Toots czy The Skatalites.

Fot. Archiwum domowe

Tworzyłeś też kiedyś fanzina. Co to było za pismo?
Moje własne to robione jeszcze w Zgorzelcu „Łeblep” oraz Kultukombinat”, zawierające mix tekstów, opowiadań, komiksów, wywiadów, artykułów o muzyce i nie tylko. Były ręcznie montowane w epoce przedkomputerowej i xerowane nielegalnie w różnych miejscach. Współpracowałem też z największymi zinami punk/HC w latach 80. – „Anteną Krzyku” czy „Qqryq” oraz z pamiętnym „Reggae Frontem” Banana.

W latach 90. Zgorzelec był centrum muzyki niezależnej. Po twojej przeprowadzce dzieje się tam jeszcze coś?
Czasem coś się dzieje, ale obecnie raczej niewiele. Za wszystkim muszą stać ludzie z pasją oraz muszą być sprzyjające warunki. Kiedyś na koncerty jeździło się nawet daleko, a dużą część publiczności zgorzeleckich koncertów stanowiły załogi od Warszawy do Gdańska. Tam nie grały kapele, które pojawiały się w Zgorzelcu. Najbardziej dumny jestem z klubu „Kulturkombinat” w pobliskim Pieńsku – bardzo konstruktywnego niezależnego miejsca prowadzonego przez stowarzyszenie punkowych załogantów, którzy wychowali się na moich koncertach. To wspaniałe miejsce, powstałe zgodnie z ideą, jaka mi przyświecała: „sami twórzmy swoją kulturę”.

Promujesz konsekwentnie muzykę dub. Co w niej jest takiego fajnego? Bo dla niektórych jest nie do przyjęcia, bo same tam basy, pogłosy i mało wokali.
Zanim de facto poznałem szeroko pojęte reggae, zainspirował mnie właśnie dub i poezja dubowa, a moim pierwszym reggae’owym bohaterem był Linton Kwesi Johnson. Było to dość naturalne przejście z punka. Pierwsze punkowe kapele eksperymentowały z dubem i reggae, a Linton potrafił mieć bardziej radykalne teksty niż połowa załóg z kogutami. W dubie podobała mi się zawsze otwartość na eksperymenty i radykalne podejście do brzmienia. Taki już jestem, że lubię psychodeliczne efekty i nie darzę zbytnią miłością wesołej muzyki. Zbyt dużo jest jednak stosunkowo nudnego, jednostajnego dubu, który robi wrażenie wyłącznie na dużych zestawach nagłośnieniowych. Nie ograniczam się do jednej stylistyki, a w obszarze samego dubu sięgam nawet tak daleko jak eksperymenty Ministry. Powtórzę znane zdanie, że muzyka dzieli się tylko na dobrą i złą. Oczywiście w subiektywnym przekonaniu każdego z nas.

Fot. Bartek Muracki

Wypromowałeś w Polsce dwa najczęściej koncertujące nad Wisłą projekty zagraniczne – Zion Train i Rootsmana. Może wiesz, co się dzieje u Molary po odejściu z zespołu i Rootsmana, który już tak często nas nie odwiedza?
Zion Train i Rootsman, którzy za moją przyczyną pojawili się w Polsce jako pierwsi twórcy cyfrowego dubu w 1996 roku do dziś są dla mnie wielką inspiracją, a ich dokonania są dla mnie niepodważalne. Molara po odejściu z Zion Train rozmyła się w kilku projektach muzycznych od reggae przez afrykański world po prowadzenie lokalnego chóru. Niewiele z tego niestety do dziś wynika – szkoda, bo to bardzo dobra wokalistka. Przyjeżdża wciąż często do Polski, ale obecnie bardziej z powodów rodzinnych. Rootsman po dłuższej przerwie powrócił do okazjonalnego grania sound systemów, ale chyba już niestety nic nie wyprodukuje. Jego studio jest w rozsypce od kilku lat. Obecnie bardziej pochłania go fotografia i słuchanie kapel crust punk. Bardzo żałuję – jego klasyczne albumy z pogranicza world music, dubu, jungle itp. to prawdziwe perły.

Nie odnosisz wrażenia, że odejście Molary z Zion Train totalnie zahamowało jej karierę i było jej wielkim błędem?
Uważam i wiem, że Zion Train bez Molary nigdy nie miał się tak dobrze. Perch to ciężko pracujący, niezwykle utalentowany producent i doskonale daje sobie radę.

Koncerty klubowe gwiazd zagranicznych zaczynają być zbyt drogie. Czy więc niebawem gwiazdy reggae będziemy mogli oglądać tylko na festiwalach?
Niestety już tak jest. Właściwie wszyscy, łącznie ze mną, odpuścili sobie już organizację klubowych koncertów zagranicznych gwiazd reggae. Koszta się nie zwracają, a zagraniczni artyści nie są zainteresowani graniem na procenty z bramki. Więcej ludzi ściągają na koncerty młode polskie gwiazdy dancehall niż uznane jamajskie marki. Są oczywiście wyjątki, ale jak długo można robić tylko Gentlemana? To hamuje rozwój sceny reggae i jest dla mnie dołujące. Do konfrontacji z całą światową sceną musi wystarczyć nam dosłownie kilka naszych festiwali. Dużo lepiej dzieje się na scenie rockowej, pop czy elektronicznej.

Teraz o agencji. Jak długo trwa sprowadzanie jakiegoś jamajskiego artysty na przykład do Ostródy i czy jest to związane z jakimiś kłopotliwymi procedurami?
Jak kiedyś w radio zapowiedział mnie Przemek Jah-Jah: „jedyny ksiądz, który ma swoją agencję” Dyskusje na temat letnich występów zazwyczaj rozpoczynają się już w zimie, długo trwa ustalanie warunków i dokładnych terminów satysfakcjonujących obie strony. Każdy koncert poważnego artysty to dziesiątki emaili i ustaleń. Nie zawsze wszystko się udaje zgodnie z planem, czasem po drodze coś się wydarza po jednej bądź drugiej stronie i kilkumiesięczna praca idzie na marne. Procedur jest cała masa, a polskie przepisy księgowe są wyjątkowe w utrudnianiu życia agentom bookingowym.

Pewnie miewasz kłopoty z fochami i wymysłami artystów, których sprowadzasz. Którzy byli najbardziej kłopotliwi i jakie były tego powody?
Szczerze mówiąc mam to szczęście, że większość ludzi z którymi pracowałem bardzo mile wspominam i nie generowali mi żadnych niespodziewanych kłopotów. Wynika to w dużej mierze ze stylistyki muzycznej, w której się obracam. Oczywiste jest to, że wszystkie szczegóły warunków ich kontraktów muszą być spełnione, bo to zazwyczaj bywa punktem zapalnym. Są też jakieś niepisane pozakontraktowe zwyczaje… Nie ma chyba takich artystów, z którymi nie podjąłbym się już nigdy więcej współpracy ze względu na ich fochy. Natomiast są tacy, również na scenie reggae, z którymi bałbym się pracować ze względu na famę, która wokół nich krąży.

Fot. Archiwum domowe

Z tego co ja osobiście pamiętam, w Ostródzie najbardziej kłopotliwym był Alborosie, którego menager wymyślał co chwila nowe problemy. Czy nie bywa tak, że często artysta jest fajny, a ma strasznego menagera?
Główny problem tamtego pamiętnego dla mnie koncertu wynikał z oczekiwań managementu związanych z poniesionymi przez nich wielkimi kosztami nadbagażu na lotach do Polski, do zwrotu których my w żaden kontraktowy sposób nie byliśmy zobligowani. Przyczyna leżała po stronie europejskiego agenta, który umył ręce oraz managera artysty, który tego typu kosztów nie miał w żadnej podpisanej umowie. Sam Alborosie to w sumie równy chłop, poznaliśmy się już wcześniej w bardzo sympatycznych okolicznościach w Kingston. Ale nerwów było co niemiara. Byliśmy o krok od odwołania dużego koncertu, a w trakcie nerwowych dyskusji rozpętała się burza i w hotelu odcięło prąd, co tylko dodało grozy sytuacji. Byłem z nerwów mokry, ale wszystko się dobrze skończyło.

Zdarzało się tak, że po bezpośrednim zetknięciu się z danym artystą już tak bardzo nie szanowałeś jego muzyki?
Tak, zdarzało się. Zniesmacza mnie zbytnia dysproporcja pomiędzy głoszonymi „prawdami”, a życiem oraz rażąca negatywna różnica pomiędzy poziomem muzycznym wydawnictw a tym, co w praktyce okazuje się na żywo. Scena jest najlepszą weryfikacją talentu każdego artysty.

Masz w ogóle jeszcze czas słuchać muzyki i poszukiwać nowych ciekawych rzeczy, mając tyle zajęć?
Większość moich zajęć związana jest z muzyką, ale paradoksem jest fakt, że będąc tak zawodowo zajętym muzyką trudno mi znaleźć czas, żeby jej spokojnie i uważnie posłuchać. Tutaj nieoceniona jest długa podróż samochodem… Bogu dzięki moje audycje i programowanie kanałów reggae na www.open.fm wymuszają na mnie konieczność znalezienia również czasu na wyszukiwanie nowych artystów i wydawnictw.

Od kilku lat działasz w radiu. Czy scenariusz audycji jest przygotowywany z wyprzedzeniem, czy też zdarzało się tobie wstać rano i nie mieć jeszcze pomysłu na wieczorny program?
Naturalne jest, że wizyty gości i promocje nowych wydawnictw planuje się z jakimś wyprzedzeniem. Ale moje własne wybory do niedawna rzeczywiście decydowały się w dniu audycji. Obecnie, gdy „Czwórka” stała się po części również telewizją, produkcja każdego programu mocno się skomplikowała. Za wyjątkiem sytuacji, gdy raz w miesiącu gramy na żywo sound system w ramach mojego programu, wszystkie pozostałe prezentowane utwory muszą mieć albo teledysk w dobrej jakości, albo wizualizacje wcześniej zmontowane w Poznaniu przez VJ Majoneza. Wydłuża to przygotowanie programu i playlistę właściwie muszę mieć mniej więcej zamkniętą na tydzień do przodu.

Pracowałeś kiedyś w ogóle w innym zawodzie, nie związanym z muzyką?
Oczywiście – w Londynie roznosiłem przez kilka miesięcy ulotki pizzerni, ale cały czas ze słuchawkami na uszach. Oprócz tego przez 10 lat pracowałem jako tłumacz techniczny oraz administrator biura dużej zagranicznej firmy przemysłowej na terenie polskiej elektrowni. Ale nie miałem tam zbyt dużo pracy, mój przemiły szwajcarski szef bardzo szanował moje kulturalne zapędy i w efekcie większość czasu pracy poświęcałem tam również na sprawy związane z muzyką.

Twoje dzieciaki słuchają już reggae, czy buntują się i ostentacyjnie szukają innej muzyki?
Kompletnie nie zależy mi na tym, żeby moje dzieci słuchały akurat reggae. Dużo bardziej wolałbym, żeby wyrosły na mądrych, dobrych ludzi otwartych na różnego rodzaju pozytywne inspiracje. W żaden sposób nie katuję ich w domu basami. Jeden z moich synów obecnie bardziej oscyluje w kierunku hip-hopu, drugi w kierunku rocka a najmłodszy ostatnimi czasy zachwyca się Arką Noego i Dubska. Wpływy są nieuniknione, ale niczego im nie narzucam. Szczerze jednak przyznam, że ucieszył mnie ostatnio namalowany przez Jonasza w przedszkolu zamek z flagami reggae na szczycie, którego rycerze nazywają się „reggaemanami”.

Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 16.

DODAJ KOMENTARZ